Piotr Sarzyński: – Z zawodowego punktu widzenia jest pan takim dr. Jekyllem i Mr Hyde’em w jednej osobie. W pracy – adiunkt i prodziekan Wydziału Grafiki, sztuki uważanej przecież za niezwykle tradycyjną. Po godzinach pracy twórca progresywnych instalacji w publicznej przestrzeni. Dobrze panu w dwóch wcieleniach?
Maciej Kurak: – Nie odczuwam psychicznego rozdarcia. Studiowałem grafikę, ponieważ wydawała mi się kierunkiem bezpiecznym, dającym dość konkretny zawód. Z podobnych powodów zdecydowałem się pracować na uczelni. Ten etat stanowi rodzaj życiowej polisy, gwarantuje komfort stałych dochodów, a równocześnie pozwala na artystyczne działania w innych obszarach. Ale wyjaśnię, żeby nie było nieporozumień: do zajęć na uczelni przykładam się równie starannie jak do moich instalacji. I też mogę się pochwalić sukcesami: dwukrotnie, w 2003 i 2005 r., otrzymałem nagrody na Triennale Grafiki w Katowicach.
Z samego tworzenia instalacji nie można wyżyć?
Powiem więcej: trzeba do nich dokładać. Jeszcze do niedawna finansowałem te przedsięwzięcia z własnej kieszeni. Pamiętam, że np. „Sweet harmony” zrealizowana w 2004 r. kosztowała mnie 12 tys. zł, inne – podobnie. A przecież są to prace powstające w konkretnym miejscu i czasie. Nie da się ich sprzedać później kolekcjonerowi lub do muzeum. Postoją i znikają.
Wróćmy do grafiki. Czy jednak nie kłóci się ona z tymi odlotowymi realizacjami w przestrzeni publicznej?
Nie tylko się nie kłóci, ale wręcz je wspiera. Po pierwsze, często wykorzystuję doświadczenia graficzne do zapisania nowego pomysłu, stworzenia rysunkowego szkicu planowanego przedsięwzięcia. Po drugie, posiłkuję się grafiką, by zapisać te projekty, których nie udało mi się zrealizować.