Franka Kobenter, szefowa Austriackiego Ośrodka Informacji Turystycznej w Warszawie, twierdzi, że tak udanego sezonu nie pamięta. – Austriackie kurorty są przepełnione. Współpracujące z nami polskie biura wysłały w Alpy od 15 do 35 proc. więcej Polaków niż przed rokiem – informuje. Ta dobra passa bierze się stąd, że większość narciarzy rezerwowała zimowe wczasy jesienią. Wtedy rząd uspokajał, że do Polski kryzys nie dotrze. Nawet gdy złoty zaczął słabnąć, entuzjastów nart nadal było stać na wypad w Dolomity lub Alpy.
Jednocześnie mniejsza grupa polskich turystów pojechała na Słowację, która od stycznia jest w strefie euro. Tam szusowanie stało się droższe niż w Polsce. Wszystko za sprawą gwałtownie słabnącej złotówki.
Na Kotelnicy w Białce Tatrzańskiej, chyba najpopularniejszej stacji narciarskiej w naszym kraju, gości też nie przybyło: – O tej samej porze zeszłego roku przez Białkę było trudno przejść i przejechać. Teraz na parkingach jest sporo miejsca, a po godzinie 15 do wyciągu nie trzeba już stać w kolejce. Rok temu pusto robiło się dopiero przed 22 – mówi Zbigniew Markowski, wiceprezes spółki Kotelnica. Podejrzewa, iż spadek frekwencji ma też inne, bardziej prozaiczne niż kryzys przyczyny: – Tuż obok uruchomiono niedawno dwie konkurencyjne stacje narciarskie, a śniegiem w tym roku sypnęło w całej Polsce. Czynne są więc wyciągi w znacznie niżej położonych ośrodkach – wylicza. I pewnie ma rację, bo kurorty w Beskidach i Karkonoszach nie narzekają na brak klienteli. – Mniej wprawdzie widać ludzi na deptakach, ale w tym roku przynajmniej wszystkie wyciągi i trasy są czynne. Narciarze są wreszcie zadowoleni. Żeby się najeździć, nie muszą pchać się do Czech lub na Słowację – twierdzi Jacek Kufel z gminnej Informacji Turystycznej.