Rekonstrukcje rządu bywają odświeżające dla wizerunku, gdy są zabiegiem świadomym. Gdy zmiana jest przemyślana, a nowy minister zapewnia kompetencje i umiejętność poruszania się w polityce. Andrzej Czuma zdawał się gwarantować przede wszystkim większą odporność na ataki ze względu na opozycyjną przeszłość, a być może nowy styl działania. Okazał się jednak, z różnych powodów, łatwiejszym celem krytyki niż jego poprzednik, który rzeczywiście był obiektem nagonki prowadzonej przez PiS.
W ostatnich dniach, między innymi po publikacji „Polityki”, zaczęto rozpowszechniać spiskową wersję źródeł „ataku” na nowego ministra sprawiedliwości, godną sposobu myślenia PiS. Oto zagrożone korporacje sprzęgły się, by wykończyć ministra, który zagroził ich interesom. Otóż powiedzmy sobie wyraźnie – powodem nie jest spisek zagrożonych interesów, ale działania samego ministra i jego syna Krzysztofa, który już pierwszego dnia urzędowania wkroczył do ministerstwa prawie jako jego główny pełnomocnik i kreator wizerunku. Nie było to żadną tajemnicą, wiedziano o tym w rządzie, wiedzieli dziennikarze ubiegający się o wywiady z nowym ministrem, wiedziało środowisko prawnicze. Ze skłóconych środowisk polonijnych też od dawna docierały do Platformy sygnały, że Andrzej Czuma nie cieszy się tam specjalną estymą. Dopóki był posłem, można było te sygnały lekceważyć, w momencie gdy został ministrem, już nie – bez względu na to, ile w nich było zawiści, polskiego piekła czy zwyczajnych pomówień.
Minister Czuma nie mógł natomiast wpaść w żaden konflikt z korporacjami i środowiskami, bo nawet nie zaczął z nimi rozmawiać i nikt nie zna jego programu działania. Na razie zasłynął jedną decyzją i jednym pomysłem. Decyzja to zatrzymanie prac nad sztandarowym pomysłem PO, czyli rozdzieleniem stanowiska prokuratora generalnego i ministra sprawiedliwości (czyżby nie ustalił z premierem nawet tego, co jest rządowym priorytetem?