Archiwum Polityki

Wnuki Wielkiej Niedźwiedzicy

Niedawne wydarzenia w Medyce, gdzie drobni, przygraniczni handlarze protestowali przeciwko nowym przepisom celnym, są dobrą okazją do przypomnienia, że nie oni pierwsi zarabiali na wschodniej

Trudno sobie wyobrazić lepiej pilnowaną granicę niż między II Rzeczpospolitą a Związkiem Radzieckim. A jednak przemyt – tak barwnie opisany przez Sergiusza Piaseckiego w „Kochanku Wielkiej Niedźwiedzicy” – kwitł. Po wojnie zmieniło się o tyle, że Bug (dzielący teraz bratnie przecież kraje) był strzeżony jeszcze staranniej niż kiedyś Dźwina i Zbrucz, a szmugiel nie tylko się rozwinął, ale wręcz w swoisty sposób zinstytucjonalizował. Inicjatywę wzięli bowiem początkowo w swoje ręce żołnierze i oficerowie Armii Czerwonej, zwłaszcza ci stacjonujący we wschodnich Niemczech. W jadących tranzytem przez Polskę wojskowych eszelonach lub składach towarowych, wiozących zaopatrzenie, wojenne trofea i zdemontowane fabryki, zawsze znalazło się miejsce dla kontrabandy. Polskie władze próbowały maksymalnie utrudnić dostęp do tych złotodajnych pociągów, jednak zazwyczaj mało skutecznie.

Stacjonujący w Polsce oficerowie sowieccy mogli wysyłać do kraju paczki, co pozwoliło na zbudowanie sprawnie działających agencji handlu międzynarodowego. Na Wschód szły więc tekstylia, zarówno zgrzebne polskie produkty, jak i ciuchy z Zachodu. Po sprzedaniu gdzieś w Orle lub Charkowie kupowano – dające największe przebicie w Polsce – wyroby przemysłowe: rowery, motocykle, radia, aparaty fotograficzne.

Jako że przemyt większych gabarytów był uciążliwy, czasem korzystano z usług repatriantów

, których w latach 1955–1959 powróciło do Polski ok. 150 tys. Za łapówkę można było bez większego trudu dołączyć do mienia przesiedleńczego nawet większą ilość kontrabandy. Tą drogą trafiło (podobno) na polskie drogi całkiem sporo radzieckich samochodów.

Kolejnym kanałem zaopatrzeniowym były radzieckie statki zawijające do Gdyni i Szczecina.

Polityka 9.2009 (2694) z dnia 28.02.2009; Historia; s. 64
Reklama