Dorota Szwarcman: – Przyszedł pan do opery ze świata muzycznego, ale trochę innego...
Artur Ruciński: – Jeszcze 14–15 lat temu nie myślałem, że będę śpiewakiem operowym. Jako dziecko miałem czysty, silny głos i śpiewałem przed znajomymi.
Moi rodzice pracowali w Zespole Pieśni i Tańca Mazowsze. Naukę muzyki zacząłem od skrzypiec; po trzech latach przeniosłem się do szkoły baletowej, ale tylko na półtora roku. W liceum grałem na oboju, ale i to rzuciłem. Jak to nastolatek, nie myślałem o przyszłości, raczej o beztroskim życiu, kiedy poszedłem w klasie maturalnej do średniej szkoły muzycznej na śpiew rozrywkowy. Przypadek sprawił, że przesłuchała mnie znana śpiewaczka i pedagog Bożena Betley i powiedziała: Musi pan rzucić palenie (bo wtedy paliłem jak smok) i spróbować ze śpiewem operowym. I tak się to zaczęło. Dziś myślę, że te wszystkie etapy mi się przydały: na skrzypcach nauczyłem się podstaw muzyki, balet dał mi ruch, obój pomógł w ustawieniu silnego oddechu. A śpiew stał się moją pasją i życiem.
A z folklorem miał pan jeszcze do czynienia?
Wracamy do tego repertuaru na spotkaniach rodzinnych. Rodzice prowadzili przy szkołach i domach kultury zajęcia z tańca ludowego. Siostra, która skończyła szkołę baletową, ale kontuzja łękotki wykluczyła ją z zawodu, zajmuje się dziś śpiewem rozrywkowym. Żona studiowała dyrygenturę chóralną, ale jej pasja to śpiew jazzowy. Teraz mamy dać z żoną pierwszy wspólny koncert, z piosenkami filmowymi i musicalowymi. Wielu śpiewaków operowych wykonuje repertuar popularny – to się udaje, jeśli jest przygotowane profesjonalnie.
Niektórzy jednak zbyt często to robią i zdzierają głos.
Idea takich koncertów jest dobra, skoro publiczność ich chce.