Już nie przeciek, ale wręcz kryzysowy strumień wlewa się do realnej gospodarki przez sektor finansowy. Od niego zaczął się wprawdzie kryzys światowy, ale my przez pierwsze miesiące łudziliśmy się, że nas to nie dotyczy, bo banki w Polsce działają tradycyjnie i zarazy, roznoszącej się za pośrednictwem zbyt ryzykownie skonstruowanych tzw. instrumentów pochodnych, rozprzestrzenić nie zdążyły. Otóż zdążyły, tylko nośnik nazywa się inaczej – opcje walutowe. Polscy eksporterzy tracą dziś więcej na opcjach niż na ograniczeniu zagranicznych zamówień.
Opcje miały chronić przed stratami wynikającymi z wahań kursu złotego. Bank swemu klientowi mówił tak: złoty jest drogi, a wszystkie prognozy zgodnie przewidują, że będzie się jeszcze bardziej umacniał, więc twoje kontrakty mogą się okazać nieopłacalne. Możesz jednak wykupić od nas opcje walutowe, czyli gwarancję, że bez względu na kurs zapłacimy ci za euro na przykład 3,50 zł.
I eksporterzy rzucili się na opcje. Gdy wiosną 2008 r. euro kosztowało zaledwie 3,10 zł, im bank płacił 3,50 zł. – Jak mogłem nie kupić opcji, skoro ponad 80 proc. produkcji wysyłam za granicę? – pyta Maciej Formanowicz, prezes Fabryki Mebli Forte w Ostrowi Mazowieckiej.
Eksporterzy należą dziś do największych ofiar kryzysu. Zamiast liczyć zyski, wynikające z osłabienia złotego, liczą straty spowodowane zakupem opcji. Euro kosztuje już ponad 4 zł, a oni nadal dostają od banku tyle samo (np. 3,50 zł, bo taka była umowa). Pół biedy, jeśli ktoś kupił tylko opcje pod rzeczywisty eksport – ten nie zarobi, ale i nie splajtuje. Gorzej z firmami, które postanowiły na opcjach pospekulować, licząc na łatwy zysk. Tym grozi dziś bankructwo, zbliżające się tym szybciej, im bardziej tanieje złoty.