Ameryka dominuje w świecie potęgą militarną (hard power). Unia Europejska szczyci się dyplomacją i akcjami w polityce społecznej (soft power). Ukuto dumny bonmot: Soft power is Europe’s hard currency. Tą twardą walutą jest pomoc rozwojowa – Unia dostarcza w różnych formach prawie 60 proc. całej pomocy w skali globu. Prezydencja francuska zorganizowała w Strasburgu Europejskie Dni Rozwoju, prawdziwy zjazd osobistości, organizacji, zawodowych działaczy i wolontariuszy – od wysepek na Polinezji przez Afrykę po Amerykę Łacińską. Przy tej okazji Komisja UE opublikowała broszurę z opisem 25 swoich najpomyślniejszych przedsięwzięć lokalnych: jedno okienko administracyjne w Kambodży, 300 tys. podręczników szkolnych na Haiti, radar strzegący bogactw podmorskich na Mikronezji, dostęp do czystej wody w Etiopii itd. Pomoc rozwojowa to dziś zarówno ogromny przemysł, jak i rodzaj pocieszającego manifestu politycznego, maskującego wyrzut sumienia: nie możemy was, biednych kuzynów, przyjąć do naszej Unii, ale o was nie zapominamy, chcemy wam pomagać, najlepiej tak, byście mogli w przyszłości się z nami przynajmniej stowarzyszyć.
Rozdawano też Atlas Darczyńców 2008 (dostępny również w wersji elektronicznej http://development.donoratlas.eu), który oddaje kierunki zainteresowania politycznego. Ponad połowa wszystkich funduszów idzie do Afryki i to na południe od Sahary. Oczywiście tam występują też największe problemy.
Jeśli budżet jest miernikiem szczerości intencji, to lektura atlasu jest dla Polski zasmucająca. Polska uczestniczy w programach w stopniu minimalnym, leży zupełnie na marginesie przedsięwzięć europejskich. Nie tłumaczy tego względna bieda, gdyż wskaźniki obliczane są w proporcji do PKB. Polska przeznacza na pomoc dziesięciokrotnie mniej niż najhojniejsze kraje (Szwecja i Holandia).