Pięćdziesięciodziewięcioletni Kaczyński jest starszym panem, profesorem od 1996 r., człowiekiem skazanym na powagę i tę powagę wyraźnie lubiącym. Nachyla się biograficznie ku starszemu pokoleniu; jawi się mu, zwłaszcza swoim wyborcom, jako polityk niemal przedwojenny, który znał jeszcze Marszałka, a już na pewno gen. Bora-Komorowskiego. Pięćdziesięciojednoletni Tusk sprawia wrażenie młodszego, niż jest, i głównie z młodszymi szuka porozumienia. Przez te spojrzenia w różne strony jeszcze bardziej oddalają się nie tylko wiekowo, ale i mentalnie. Zaczęli obsługiwać politycznie zupełnie inne sektory, różniące się od siebie nawet bardziej niż oni sami.
Dzieli ich kilka lat, a wydaje się, jakby to było więcej niż pokolenie. Nawet to, że czasami zwracają się do siebie na „ty”, wydaje się bardziej przyczyną jakiejś udręki, niż powodem do wyluzowania się, a i w tym wypadku łatwiej wyobrazić sobie „Donaldzie”, wypowiadane przez prezydenta, niż „Leszku” w ustach Tuska.
Ta różnica jest widoczna przez całe ich życie, może i dlatego, że znaczące polskie daty i miesiące tak się ułożyły, że w skomplikowany sposób poprzecinały biografie prezydenta i premiera na dzieciństwo i dorosłość. Zastały polityków w różnych momentach życiowych i ideowych. Nie mieścili się w tych samych cyklach. Lech Kaczyński ma mgliste wspomnienia z 1956 r., ale w 1970 r. już całkowicie świadomie mógł odbierać echa rozprawy z robotnikami na Wybrzeżu. Trzynastoletni wówczas Tusk pamięta płonący Komitet Wojewódzki PZPR i piłki z rozbitego sklepu sportowego, płynące Radunią. A także pomarańcze, które dostał od robotników przechodzących pod oknami jego domu.