Macho fotografujący się z rewolwerem i jednocześnie wrażliwy poeta. Domator, dla którego podróżowanie do zapadłych zakątków Europy stało się sposobem bycia w świecie i w literaturze. Samotnik (klamka w drzwiach do jego pokoju jest tylko z jednej strony) mieszkający szczęśliwie z żoną i córką. Prostaczek i jednocześnie wyrafinowany eseista. Nie ma w Polsce drugiego pisarza, na którego temat krążyłoby tak wiele sprzecznych opinii.
Stasiuk myli tropy, gra wizerunkiem, żongluje gatunkami literackimi.
Ma za sobą okres straceńczy. Wylatywał z kolejnych szkół, hipisował w kwadracie warszawskiej Starówki. Pacyfista, zdezerterował z wojska. Półtora roku odsiedział w więzieniu. Pod koniec lat 80. wyniósł się z Warszawy i zamieszkał w dawnej łemkowskiej wsi Czarne. Jeden z pierwszych osadników, który wyjeżdżał do Stanów (już zresztą wrócił), użyczył mu domu i lamp naftowych. W Beskidach zaczęła krążyć opowieść o wariacie, który mieszka bez prądu, w opustoszałej wsi i hoduje lamy.
Do literatury wkroczył na początku lat 90. ostrymi więziennymi opowiadaniami „Mury Hebronu”. Jerzy Pilch nazwał je „epifaniami spod celi”. Wtedy jednak opinia Pilcha nie miała jeszcze mocy błyskawicznego zmieniania debiutantów w uznanych pisarzy, jak to było wiele lat później w przypadku Doroty Masłowskiej. Nawet przyjaciele Stasiuka nie zawsze zdawali sobie sprawę, że mają do czynienia z pisarzem.
Wyglądał raczej na rockmana
Kamil Targosz, malarz, autor okładek do książek Andrzeja Stasiuka i książek publikowanych w wydawnictwie Czarne, prowadzonym przez żonę pisarza: – W lecie minie 20 lat od momentu, kiedy się poznaliśmy.