Na armie zawodowe decyduje się coraz więcej państw. Z poboru zrezygnowała już prawie cała stara Europa (poza Niemcami, Austrią, Szwajcarią i krajami skandynawskimi) i kilka krajów dawnego Układu Warszawskiego (Czechy, Słowacja i Rumunia). Kart poborowych nie wręcza się już na Łotwie i od tego roku w Chorwacji. Poza Europą najbardziej znaną i zarazem najsilniejszą armią zawodową jest armia amerykańska. Wyłącznie zawodowcy służą także w Kanadzie, Australii, Nowej Zelandii, Japonii, Indiach, Argentynie, Maroku, Arabii Saudyjskiej (patrz mapa).
Na ścieżkę wiodącą ku pełnemu uzawodowieniu nasze wojsko wkroczyło kilka lat temu, kiedy stało się jasne, że z poborowego branego kiedyś w kamasze na dwa lata, a dziś na 9 miesięcy, nie uda się zrobić operatora nowoczesnego i coraz bardziej kosztownego uzbrojenia: co najwyżej zwykłego piechura, kierowcę, kucharza czy wartownika.
Stopniową profesjonalizację wymusił też coraz większy udział polskiej armii w zagranicznych kontyngentach. Na sześciomiesięczną misję nie można było wysłać żołnierza, nawet ochotnika, po ledwie paromiesięcznym szkoleniu podczas zasadniczej służby wojskowej. Musiał powstać korpus zawodowych szeregowych, zasilany żołnierzami kontraktowymi z zaliczoną już zasadniczą służbą wojskową.
Zawodowych szeregowych miało być coraz więcej i poprzednia ekipa w MON planowała, że stopniowo będzie się powoływać coraz mniej żołnierzy z poboru, a w 2012 r. od niego się odstąpi.
Hasło: „Pobór kotów niech się schowa, tylko armia zawodowa” nie było oficjalnym hasłem wyborczym Platformy Obywatelskiej, niemniej partia ta poczyniła w tej sprawie pewne obietnice. I kiedy doszła do władzy, nowy minister obrony Bogdan Klich ogłosił, że poboru nie będzie już w 2009 r. W sierpniu rząd przyjął program profesjonalizacji armii, określając przy tym jej wielkość na 120 tys.