Zamęt łatwych analogii pogłębiają renomowani politolodzy i filozofowie. Wejście Rosjan do Gruzji – wołają w „Libération” Bernard-Hanri Lévy i André Glucksmann – to „decydujący punkt zwrotny w dziejach Europy od upadku muru berlińskiego”. Piszą: Gorbaczow nie wysłał w 1989 r. czołgów do Polski. Jelcyn nie przyszedł w 1994 r. z pomocą Miloszeviciowi. Nawet Putin nie zdławił w 2002 r. gruzińskiej rewolucji róż, a w 2004 r. ukraińskiej pomarańczowej rewolucji”. Teraz jednak Rosja cofa się do roku 1979, w którym ZSRR zajął Afganistan. Tu nie chodzi o Gruzję, a „o Ukrainę, Azerbejdżan, Azję Środkową, Europę Wschodnią, a więc o Europę. Jeśli pozwolimy Gruzję rozjechać czołgami i zbombardować, to pokażemy wszystkim bliższym i dalszym sąsiadom Wielkiej Rosji, że nigdy ich nie będziemy bronić, że nasze obietnice to papierowy tygrys”.
Nicolas Sarkozy i Angela Merkel ze względu na Rosję zawetowali na bukareszteńskim szczycie NATO przyjęcie Gruzji i Ukrainy. Putin zrozumiał przesłanie. I podziękował inwazją – oburzają się francuscy filozofowie. Tymczasem spójrzmy prawdzie w oczy: w Czeczenii zabito 200 tys. „terrorystów”, północny Kaukaz jest „sprawą wewnętrzną”, Anna Politkowska była „samobójczynią”, a Litwinienko „obcym”. Powiedzmy wprost, że autokracja Putina, zbudowana na ruinach po dziwnych zamachach bombowych w 1999 r., nie jest godnym zaufania partnerem czy mocarstwem zaprzyjaźnionym. Dla agresywnej i nieuczciwej Rosji – konstatują – nie ma miejsca w G8, Radzie Europy ani lukratywnych interesów naftowych z Niemcami kosztem Polski i Ukrainy. Europa musi podjąć rękawicę i pokazać nowym carom, że istnieje. Ponieważ bezradnie przyglądała się ostrzałowi Sarajewa i Groznego, więc rosyjski sztab generalny nie bierze Unii pod uwagę.