Lotnisko w Kapsztadzie. Janusz Lazarowicz czeka w samochodzie. Czarnoskóry policjant grozi mandatem, auto stoi w niedozwolonym miejscu. Lazarowicz coś mu tłumaczy, policjant uśmiecha się i odchodzi. Jak na ściganego międzynarodowym listem gończym, ten Polak zachowuje się dość bezczelnie.
Polak? Właściwie tak, chociaż sam uważa się za obywatela świata. Ma paszporty brytyjski i południowoafrykański. Polskiego obywatelstwa nigdy się nie zrzekł, chociaż kiedy mówi słowo ojczyzna, ma na myśli najpierw Anglię, potem RPA, a dopiero na końcu Polskę.
Pierwsza ucieczka zdarzyła mu się w 1979 r. Miał wtedy 29 lat, młodą żonę i małą córeczkę. Był magistrem ekonomii. Pracował w rodzinnym Trójmieście w przedstawicielstwie British Petroleum. Chciał wyrwać się w świat. Z żoną umówili się w Londynie. On wyjechał na paszport służbowy, żona z córeczką dwa tygodnie później z paszportem turystycznym. W Londynie zgłosili w ambasadzie RPA chęć wyjazdu do tego kraju. Na zgodę czekali kilka miesięcy. W tym czasie Lazarowicz pracował na czarno: układał podsufitki, mył samochody, nosił cegły na budowie. Później już nigdy nie musiał w pracy napinać mięśni.
W 1980 r. dotarli do RPA. Pewien południowoafrykański bank przyjął go na próbę. Zajmował się, mówiąc w uproszczeniu, handlem walutowym. Szybko awansował, został szefem departamentu. Po pięciu latach wysłano go do londyńskiej filii banku. Służbowa willa w luksusowej okolicy (z wyjściem na pole golfowe), zarobki z najwyższej półki. Bez dwóch zdań, niedawny uciekinier zza żelaznej kurtyny wdrapał się wysoko w bankowej hierarchii.
Za namową żony postanowił otworzyć własny biznes. Został udziałowcem firmy brokerskiej. Kupił dom w Bromley pod Londynem. Tam do dzisiaj mieszka żona. – W interesach miałem szczęście.