Zaczęło się od nowojorskich kurierów. A właściwie Jamajczyków, którzy pracowali w Nowym Jorku jako kurierzy rowerowi. Najpierw chodziło o czysty pragmatyzm. Rower pozbawiony wszelkich możliwych gadżetów: przerzutek, manetek, linek, nadmiaru zębatek, a nawet hamulców (niektórzy montują hamulec dla picu, żeby w razie wypadku wina nie spadła automatycznie na nich). Ostre koło po prostu rzadziej się psuje i jest tańsze w eksploatacji. Wymaga specyficznego stylu jazdy i umiejętności. Trzeba bez przerwy kręcić pedałami, gdy kręci się do tyłu, rower jedzie do tyłu. Trzeba nauczyć się hamowania siłą mięśni albo techniką skidu, tak, żeby tylne koło wpadło w poślizg. Trzeba nauczyć się stójki, żeby zatrzymać się na światłach: kierownica w bok, a pedały raz do przodu, raz do tyłu, tak, żeby rower balansował w miejscu. Można, oczywiście, oprzeć się nogami na asfalcie, ale bardziej efektownie utrzymywać w magiczny sposób równowagę, najlepiej bez trzymania rąk na kierownicy, a wszyscy dookoła przyglądają się z otwartymi ustami.
Gdy moda na ostre koło rozlała się po mieście, kurierzy byli wściekli. To należało do ich hermetycznego świata; do tych, którzy pracują na rowerze, a nie do pozerów, którzy lubią pokazać się na mieście. Ale zatrzymać tego nie potrafili. Ostre koło stało się ulubionym rowerem ludzi wolnych zawodów, szukających alternatywnego stylu życia. Nowym elementem wielkomiejskiej kultury w Ameryce, Europie Zachodniej, Japonii. W Polsce już też.
Koncentracja
Paweł, fotograf, na ostrym kole od pięciu lat. Przez chwilę był nawet kurierem w Irlandii, ale nie myślał o tym jako o pracy na stałe. Chciał na chwilę zmienić środowisko, odpocząć od Polski, a że na fotografii nie dało się tam zarobić, wsiadł na rower. Trochę rozumie zazdrość kurierów.
– Gdy zobaczymy na ulicy, powiedzmy, sześciu ludzi wyglądających jak kurierzy, można spokojnie założyć, że połowa z nich nie pracuje w zawodzie – mówi.