Jeszcze dwa lata i będę miał tu tłum jak na Misteriach Paschaliach – zapowiadał na początku Sacrum Profanum Filip Berkowicz, szef artystyczny obu krakowskich festiwali. Okazało się, że się pomylił: tłum przyszedł już w tym roku. Na słynne „Stimmung” zmarłego w grudniu Karlheinza Stockhausena nie sposób było się dostać z marszu. Ten koncert, a i parę innych, zapełniłby zapewne dużo większą salę niż wnętrze jednej z hal Fabryki Schindlera, mieszczące ok. 400 osób (od przyszłego roku zresztą fabryka będzie już niedostępna dla koncertów). O kilkadziesiąt miejsc mniej ma Muzeum Inżynierii Miejskiej na Kazimierzu, gdzie również odbywały się koncerty. A finałowych trzech występów zespołu Kraftwerk (zaskakujące niektórych zwieńczenie festiwalu) w hali ocynowni chemicznej Arcelor Mittal Poland (dawna Huta im. Sendzimira) wysłuchało w sumie prawie 10 tys. osób.
Jeżeli komuś się wydawało, że warszawski Torwar to za duże wnętrze na koncert utworów Stockhausena, bardzo się mylił. Ustawione w hali ponad 900 krzeseł nie wystarczyło, trzeba było jeszcze dostawiać. A do hali Wytwórni Wódek Koneser, gdzie wystawiono monumentalne „Hymnen” tegoż kompozytora, nie można było się dostać. Równie dobrze i ten koncert mógłby się odbyć na Torwarze, ale miejsce to dla niszowego jednak festiwalu jest za drogie.
Mit Warszawskiej Jesieni działa – w tym roku pojawiło się wśród publiczności wielu nowych, najczęściej młodych, ludzi. Spragnionych czegoś innego niż serwowana im przez media papka i może też czegoś innego niż kultura klubowa. Nowych brzmień i nowych odkryć.
Ci, co do tego świata przyszli dziś, nie znają jeszcze jego historii, ale i ci, którzy już się z nią zetknęli, chętnie ją sobie przypominają.
A tak się złożyło, że w tym roku były preteksty do jej pokazywania.