Powiedzmy sobie szczerze: mało jest dziś w Polsce zajęć bardziej niebezpiecznych niż zawieszanie władz PZPN. Wszyscy dobrze wiemy, jaki los spotkał poprzednich śmiałków zawieszających władze PZPN: jeden został zastrzelony, drugi trafił do aresztu oskarżony o korupcję.
Statystyki pokazują, że odsetek ofiar związanych z zawieszaniem władz PZPN sięga obecnie stu procent i nic nie wskazuje na to, że spadnie. Kolejną ofiarą zawieszania władz PZPN może być wkrótce minister sportu Mirosław Drzewiecki.
Dlaczego ten zwykle do tej pory trzeźwy polityk zdecydował się wkroczyć na ścieżkę samozagłady? Czy miał już dość życia, jakie prowadził, i zdecydował się skończyć ze sobą w sposób spektakularny przed telewizyjnymi kamerami? A może powodem desperackiego czynu była skomplikowana sytuacja osobista, zbyt wysokie alimenty lub, nie daj Boże, alkohol? Sam Drzewiecki utrzymuje, że chciał po prostu uzdrowić sytuację w polskiej piłce, czym, niestety, potwierdza obawy na temat swojego aktualnego stanu.
Mimo to należy docenić odwagę ministra, zwłaszcza zaś chytrą taktykę, polegającą na wywołaniu wokół PZPN skrajnie kryzysowej sytuacji po to, aby następnie starać się sytuację tę dla dobra polskiej piłki rozwiązać. Jak wiadomo, zadeklarował on, iż w rozwiązywaniu tej trudnej sytuacji nie cofnie się przed niczym, a więc – jak się domyślamy – także przed ewentualnym porozumieniem z zawieszonymi władzami PZPN, a w konsekwencji wyrażeniem zgody na to, aby Michał Listkiewicz nadal był prezesem PZPN, a działacze PZPN – działaczami PZPN. Nie oszukujmy się, biorąc pod uwagę sytuację obecną, byłby to i tak spory krok naprzód.
Czy ta kompromisowa oferta zostanie przez PZPN przyjęta? Na razie zawieszeni działacze zachowują się wobec ministra do tego stopnia wojowniczo, że – jak ujawnił „Dziennik” – skierowały do niego ostry i pełen gróźb list podpisany: FIFA.