Premier Margaret Thatcher miała się o nim kiedyś wyrazić: „ten wstrętny człowiek, który maluje te okropne obrazy”. Jej niechęć można zrozumieć. W społeczeństwie, które ciągle jeszcze pielęgnuje wiktoriańskie tradycje, Bacon był jak zakała i z pewnością trudno uznać go za wzór dla młodzieży i kandydata na patrona szkoły. Zdeklarowany, wręcz demonstracyjny homoseksualista, regularny bywalec barów i nieregularny narkoman. Dziwak bez jakiegokolwiek wykształcenia, przez całe dekady uzależniony od hazardu. Jednak w ocenie artystycznej była pani premier się nie popisała. Już za życia bowiem Bacon był dość powszechnie uważany za najwybitniejszego (obok Picassa) malarza XX w. i najwybitniejszego (po Turnerze) malarza brytyjskiego w historii. I to pomimo tego, że tworzył obrazy, które Jerzy Nowosielski (choć nie tylko on) uważał za najwyższą emanację zła. A może właśnie dlatego? Wszak chwycić pędzlem diabła za ogon wcale nie jest łatwo.
Malarstwo Bacona to wzorcowy materiał do wszelkiego typu analiz, badań, interpretacji. Niejednoznaczne, pełne niedopowiedzeń z jednej, a nawiązań kulturowych z drugiej strony. Nic więc dziwnego, że prac traktujących o jego dorobku jest mnóstwo, a ich liczba rośnie błyskawicznie.
Raj po piekle
Pisząc więc o wystawie trudno wymyślić coś oryginalnego, bo w malarstwie Bacona dopatrzono się wcześniej już niemal wszystkiego. No, może z wyjątkiem aniołów i raju. Można natomiast przyjrzeć się trzem osobnym tropom, którymi warto podążać po wystawowych salach. Każdy z nich pozwoli spojrzeć na jego słynne oleje w nieco innym świetle.
Malarstwo Bacona jest intymne. Na przykład portretował niemal wyłącznie swych przyjaciół, a wydarzenia z prywatnego życia przekładały się na wybór tematów kolejnych dzieł. Aż więc się prosi, by przyjrzeć się jego obrazom przez pryzmat osobistych doświadczeń.