Oczywiście, jest miara historyczna: po latach już więcej widać, a przede wszystkim widać skutki konkretnego rządzenia, odłożone i rezonujące w długim czasie. W tym sensie łatwiej nam dzisiaj docenić pierwsze rządy Trzeciej RP, przede wszystkim gabinet Tadeusza Mazowieckiego, który uniósł największą odpowiedzialność za przejście od Polski starej do nowej.
O każdym z rządów wolnej Polski można by napisać książkę, która by pokazywała społeczny, gospodarczy, międzynarodowy kontekst, a także uwikłanie rządu w wewnętrzną grę, toczącą się w ramach parlamentarnej większości. Ta większość niby stała za premierami, ale tak określała możliwości i absorbowała ich energię, że ci bez przerwy musieli zajmować się swoim zapleczem. Przypomnijmy, z jakim mozołem Jan Olszewski klecił większość dla swojego gabinetu, jaki galimatias panował choćby w AWS i jak bardzo premier Buzek był kontrolowany z tylnego siedzenia przez Mariana Krzaklewskiego. Jak wreszcie Jarosław Kaczyński rozgrywał swój polityczny romans z Lepperem i Giertychem, przemieniając go w serialowy longier ze smutnym, a zarazem komicznym finałem.
Wydawało się, że najwięcej szans na przerwanie tej logiki będzie miał Leszek Miller, zwłaszcza że po raz pierwszy w Trzeciej RP do rządzenia – po wielkim sukcesie wyborczym – wróciła ta sama formacja. A teraz SLD ledwie zipie, a po AWS w ogóle ślad zaginął, jak też po Unii Wolności, która miała udział w kilku rządach i Balcerowicza na pokładzie. Dla dzisiejszych polityków płynie z tego nauka: żadnej sprawiedliwości ani wdzięczności w ocenach nie ma.
Wyborcy jednakowo odrzucili zachowawcze rządy SLD i PSL w latach 1993–1997, jak i umęczony reformami gabinet Jerzego Buzka. Odprawili żelaznego kanclerza Leszka Millera za afery jego formacji, nie zważając specjalnie na całkiem dobrze wynegocjowany akces do Unii Europejskiej.