Miało być skrzyżowanie Kennedy’ego z Reaganem, wyszedł Obama – dużo fleszy, wielkich słów czytanych z promptera i mało konkretów. Przemówienie w Berlinie trudno uznać za historyczne. Obama wypunktował dobrze znane problemy świata, ale nie przedstawił nowej, przekonującej wizji ich rozwiązania. Zadeklarował gotowość współpracy z Europą, ale to samo powiedziałby na jego miejscu każdy inny kandydat na prezydenta USA, nawet John McCain. Rozczarował także dlatego, że wiekopomne mowy, do których chciał nawiązać, wygłaszali w Berlinie prezydenci, na dodatek w kontekście historycznych wydarzeń. Tym razem jedynym wydarzeniem była sama wizyta Obamy, o tyle historyczna, że ostatni raz bawił dłużej w Europie 20 lat temu.
Polityczną płytkość kandydat demokratów nadrabiał gwiazdorską inscenizacją. Każdy krok i gest w Berlinie był zaplanowany, łącznie z tymi niezapowiedzianymi, jak wejście w tłum fanów pod kolumną Zwycięstwa czy wypad do siłowni w sąsiednim hotelu. Obama nie tylko chętnie poddaje się kultowi, ale sam go propaguje – do Berlina przyleciał samolotem z wielkim napisem „barackobama. com” na boku, przezywanym już „Obama One”, a za limuzyną ciągnął dwa autobusy dziennikarzy, raportujących do kraju każdy jego krok. Autokreacja, która w Europie bardzo rzucała się w oczy, w Ameryce jest naturalną częścią polityki, a wręcz umiejętnością wpajaną od małego w szkole.
Powstaje tylko pytanie o proporcje. Złośliwie, ale trafnie ujął je niedawno konserwatywny publicysta Charles Krauthammer, trawestując tytuł książki kandydata demokratów z „Odwagi nadziei” na „Odwagę próżności”. Po zagranicznym tournée można tylko dodać, że jego slogan: „Zmiana, w którą możemy uwierzyć”, pozostaje aktualny – wielki przełom, który Barack Obama obiecuje Ameryce i światu, trzeba bowiem dalej brać na wiarę.