U derzenie było nieuniknione. Najpierw bombowce, potem wojska pancerne, piechota. Strefa Gazy stoi w ogniu. Przez wiele miesięcy fundamentalistyczny Hamas siał wiatr, teraz zbiera burzę. Cenę płaci, jak zwykle w takich przypadkach, niewinna ludność cywilna. Czy rzeczywiście niewinna? Wszak sama wybrała Ismaila Haniję na swojego lidera, a za każdym razem, gdy rakieta Kassam lub Grad spadała na przygraniczne izraelskie miasta, rozentuzjazmowani mieszkańcy Gazy tańczyli na ulicach. Świat milczał wówczas tak jak teraz. W najlepszym przypadku wykręca się pustymi słowami. Na wokandzie jest pomysł „ślubu bez narzeczonej” – czyli szukanie rozwiązania bez udziału Hamasu.
Celem akcji jest zapewnienie spokoju i bezpieczeństwa milionowi Izraelczyków żyjących w sąsiedztwie Strefy Gazy. Ale Hamas, nawet na klęczkach, nie przestanie być Hamasem. Rozwiązanie konfliktu bliskowschodniego nie posunie się nawet o krok – a ludność Gazy nie zbliży się o centymetr do obiecanego raju Allaha.
Strefa Gazy jest jak zmęczona życiem, schorowana panna bez posagu, której nikt nie chce. Z zasady niewpuszczana na salony międzynarodowe, gdy w końcu doczekała się kosztownych upominków, są to tylko bomby zrzucane z izraelskich samolotów bojowych F16.
Ten najgęściej na świecie zaludniony skrawek ziemi – półtora miliona ludzi na 360 km kw. i tylko 13 proc. ziemi uprawnej – trafia na czołówki telewizyjne tylko za sprawą krwawych dramatów. Już w pierwszych dniach obecnych starć zginęło pięciuset Palestyńczyków, a rannych jest ponad 2 tys. Większość zalega szpitalne podwórza, bo brak łóżek, lekarzy, pielęgniarek i lekarstw. Zburzono punkty dowodzenia i obozy szkolenia sił zbrojnych. Niektóre zbombardowane meczety okazały się magazynami broni lub schronami dla poszukiwanych przez Izrael terrorystów.