Krytycy mieli ze Stachurą pewien kłopot. Swoje pierwsze wiersze opublikował w dwutygodniku „Uwaga” w 1957 r., ale nigdy właściwie nie był identyfikowany z pokoleniem debiutującym w okolicach przełomu październikowego. Poezja Stachury wydawała się zbyt gawędziarska i zbyt piosenkowa, co zresztą zgadzało się z artystyczną praktyką jej twórcy, bo swoje wiersze wyśpiewywał przy akompaniamencie gitary. Pisał także piosenki. Pierwszy tom opowiadań „Jeden dzień” (1962) już zwiastował talent prozatorski późniejszego autora „Całej jaskrawości”, ale recenzenci przyjęli książkę z umiarkowanym entuzjazmem, widząc w niej dość typowy przykład tak zwanego małego realizmu, a w postawie narratora „naiwny franciszkanizm”. Nieco lepiej i wnikliwiej oceniano późniejsze opowiadania z książki „Falując na wietrze”, choć właściwie nikt, może poza Henrykiem Berezą, nie zwrócił uwagi, że te małe formy prozatorskie były dla Stachury polem artystycznych, a zwłaszcza językowych poszukiwań. Stało się to jasne po wydaniu w 1969 r. „Całej jaskrawości”, a potem w 1971 r. „Siekierezady”.
Ta opowieść o ciężkiej pracy przy wyrębie lasu, o przyjaźni, miłości i śmierci nie miała już nic wspólnego ani z małym realizmem, ani z naiwnym franciszkanizmem, choć przecież mamy w „Siekierezadzie” i dobrze oddany szczegół obyczajowy, i zachwyty nad przyrodą. Ale są jeszcze inne rzeczy i inne, nieproste emocje.
Bohater „Siekierezady” Janek Pradera jest w zasadzie z tej samej gildii co jego poprzednik z „Całej jaskrawości” Edmunt Szerucki, wydaje się też podobny do narratora wczesnych opowiadań. Jest mianowicie wędrowcem. Wybrał sobie taki los albo los go takim wybrał. Dla czytelników był to znak niezmiernie istotny, podobnie jak wiedza o tym, że Stachura sam był człowiekiem drogi.