W stabilnych, zasobnych i pozbawionych poważniejszych kompleksów demokracjach zachodnich ubarwianie przeszłości, choć oczywiście praktykowane, na ogół nie bywa przesadne. Również III Rzeczpospolitej w pierwszych latach jej istnienia nie można wypominać, iż nagminnie lukrowała i instrumentalizowała historię, w nadmiarze prężyła narodowe muskuły. Wręcz przeciwnie, zarzuca się jej (myślę, że na ogół niesłusznie) bagatelizowanie historii. Być może historycy mogli nieco częściej podejmować tematy wcześniej będące tabu, energiczniej redukować obszary białych plam. Jednak patrząc z perspektywy niehistoryka zafascynowanego historią (jak piszący te słowa) generalnie nie zaniedbywali swojej powinności poszerzania i pogłębiania wiedzy o naszych dziejach.
Warto pamiętać, że w przypadku Polski chodzi o społeczność etnicznie jednolitą, istniejące mniejszości są niewielkie i choćby dlatego nie mają poważniejszego politycznego znaczenia. Przy tym – inaczej, niż to zazwyczaj w przeszłości bywało – nie jesteśmy otoczeni przez wrogów. Nawet zagrożenie ze strony coraz bardziej agresywnej Rosji wydaje się umiarkowane, wydatnie umniejszone przez naszą przynależność do NATO. Stopniowo stajemy się zwyczajnym europejskim krajem. Z wszystkimi konsekwencjami tego stanu rzeczy – oczywiście, nie tylko pozytywnymi.
Nasilone zniekształcanie poznania
W tej sytuacji należałoby oczekiwać polityki historycznej wyważonej, pozbawionej przesadnego zafałszowywania własnej przeszłości i demonstrowania wrogości wobec innych. Dzieje się jednak inaczej – wyraźne są wynaturzenia i ekscesy jej wersji realizowanej po 2005 r. pod szyldem IV Rzeczpospolitej. Instrumentalizuje ona historię dla potrzeb bieżącej walki politycznej, służy kanalizowaniu i rozładowywaniu napięć.