Sens proponowanej reformy jest taki, żebyśmy – we własnym i gospodarki interesie – pracowali dłużej. Choćby do tego ustawowego wieku emerytalnego, czyli 60 lat dla kobiet i 65 dla mężczyzn. Dzisiaj w Polsce w praktyce z pracą żegnamy się dobre kilka lat wcześniej. Tymczasem w innych krajach Unii na emerytury przechodzi się coraz później.
Pięćdziesięciolatki, czyli pokolenie wyżu powojennego, stają się w tym kontekście szczególnie ważni. Później już żaden inny wyż demograficzny nie był tak obfity. Jeśli nie wymyśli się czegoś, co zachęci ów wyż do pracy, to z gospodarczego cudu obiecywanego przez premiera będą nici. Jeżeli na emeryturę uda się pokolenie sprawnych fizycznie i zawodowo osób, to kto zapracuje na ich emerytalne świadczenia? Już teraz zaledwie 56 proc. osób w wieku produkcyjnym pracuje. Pozostali z różnych względów odpoczywają.
Nowy system emerytalny (na starość dostaniesz tyle, ile zaoszczędzisz przez lata pracy) ma do dłuższej aktywności zawodowej zachęcać finansowo. Zanim jednak zachęci, trzeba się liczyć ze szturmem na renty. Dla tych, którzy zarabiali mało, mieli długie okresy bezrobocia (kiedy składki emerytalne do ZUS ani otwartych funduszy nie płynęły), renta może być wyjściem bardziej kuszącym. Zwłaszcza że renty to polska specjalność. Nigdzie w Europie aż tylu ludzi nie uznaje się za niezdolnych do pracy.
Największy wysyp rencistów (aż 2,7 mln osób) miał miejsce w połowie lat 90. Lekarze wysyłali na renty taśmowo, a politycy udawali, iż tego nie widzą. Orzekano renty ze współczucia, ratując ludzi przed bezrobociem. Politycy też woleli oszukiwać wyborców, że bezrobocie jest niższe i tolerowali nadprodukcję niepełnosprawnych. Kto za to płacił? Oczywiście pracujący, płacąc coraz wyższe podatki i składki na ZUS. Dziś ta fala nieco opadła, liczba rencistów stopniała do 1,3 mln osób.