Hasło „kultura studencka” w czasach dzisiejszych brzmi osobliwie. Głównie dlatego, że nieodwołalnie niesie ze sobą skojarzenia z historią PRL-u, kiedy to środowiska akademickie spełniały rolę kulturalnej awangardy, tworzyły enklawy względnej swobody i umożliwiały ekspresję rozmaitym niepokornym duszom. Najpierw STS i Bim-Bom, potem Salon Niezależnych, krakowski tygodnik „Student”, a wreszcie świnoujska Fama i gitarowi balladziści – oto kamienie milowe historii owych działań, które teraz przeszły w sferę mitu nie zawsze zrozumiałego dla młodej generacji.
Fenomen owego mitu polega na tym, iż jest on wcale ważnym elementem zbiorowej biografii zarówno tych, którzy przychodzili do warszawskich starych Hybryd na Mokotowskiej posłuchać jazzu, jak i tych, którzy w latach 70. nawiedzali wrocławskie Dni Teatru Otwartego.
Opowieści weteranów z reguły pomijają fakt, że wszelkie te inicjatywy były możliwe dzięki wsparciu państwa, czego zazdrościli nam przybywający do Polski od czasu do czasu awangardowi artyści zachodni. Oczywiście, ten czy ów studencki kabaret albo teatr podejmował niekiedy skomplikowaną grę z cenzurą i władzą, wypracowując całe szyfry aluzji i metafor, ale przecież po 1956 r. kultura studencka, podobnie jak artystyczna awangarda, nie musiała działać w podziemiu. Co więcej, z czasem kluby studenckie stały się swego rodzaju kuźnią profesjonalnych kadr estradowych czy literackich, zaś status działacza studenckiego zajmującego się kulturą przysparzał nie tylko towarzyskich satysfakcji. Zarabiało się bowiem na tym zupełnie przyzwoite pieniądze, a ponadto pozostawała świadomość, że robi się coś lepszego niż to, co nazywano socjalistyczną wersją kultury masowej. Kultura studencka trwała w PRL-u paradoksalnie: z jednej strony transmitowała zachodnie mody popularne, z drugiej afiszowała się swoją elitarnością, bo w końcu była kulturą środowiskową.