Archiwum Polityki

Kolor skóry od słońca

Przyszło lato, przynajmniej to kalendarzowe. W perspektywie urlopy i wakacje, a to w naszym ponurym z natury klimacie nieodłącznie wiąże się ze słońcem. Jak ćmy do lampy będziemy ciągnęli w stronę słońca niezrażeni ciągłymi ostrzeżeniami lekarzy przed ozonową dziurą. W naszej starej Europie mamy długą pamięć, więc myślimy, że jeśli przez wieki ludzie bezkarnie wystawiali ciało do słońca, to my nie musimy się chować w jakimś cieniu.

Historia kontaktów człowieka ze słońcem jest głęboko urozmaicona (mam na myśli te kontakty powierzchowne, czyli dotyczące samej skóry). Starożytni, jak możemy wnosić z przedstawiań na różnych wazach, chętnie smarowali się oliwą i pozwalali słońcu operować na powierzchni ciała. W latach baroku pamiętamy, dzięki opisowi Sienkiewicza, jak mąż w stepie "schudł, sczerniał i dziwnie wyszlachetniał". Słowa te napisano w czasie, kiedy cera sczerniała nie miała dobrych notowań. W dziewiętnastym wieku człowiek ogorzały stawał się kimś pospolitym. Ludzie niepospolici, czyli inaczej bogaci, mogli sobie pozwalać na parasol, który tylko przez błąd w tłumaczeniu służył w Polsce też przeciw deszczowi (bo w swojej etymologii broni nas tylko od słońca). Opalone były chłopki w polu - panie dworu miały białe lica. Później przyszły czasy hal fabrycznych. Robotnice miały białe twarze, więc panie zaczęły się opalać na dowód, że nie pracują i tak to przetrwało do dzisiaj, tyle że dziś z pomocą samoopalaczy albo promieni ultrafioletowych można łatwo oszukać naturę. W mym dzieciństwie tak zwane kwarcówki były powszechnie zalecane dzieciom, ale najchętniej korzystały z nich panie, które pragnęły zdobyć na obliczu widome świadectwo tego, że właśnie były w górach lub nad morzem.

Polityka 28.1999 (2201) z dnia 10.07.1999; Zanussi; s. 89
Reklama