Czytam teraz wolniej, ponieważ dużo wolniej niż za młodu ruszam oczami. Toteż książki, które czytam w ten weekend, czytam już od dobrych paru weekendów. Po przeszło dwudziestu latach czytam raz jeszcze "Kusiciela" Brocha, zachwyt mój wszakże powolniejszy nie jest, jest równie intensywny jak przed laty. Czytam też wreszcie wydaną po polsku "Planetę pana Sammlera" Saula Bellowa, powieść ta może nie ma w sobie brawury narracyjnej innych jego książek: "Daru Humbodta" czy nawet "Herzoga", ale bez wątpienia jest to utwór zasługujący na najwyższą uwagę. Od bardzo dawna darzę pisarstwo Bellowa podziwem, od czasu zaś, kiedy parę lat temu było mi dane ujrzeć pisarza na własne oczy, podziw mój nabrał znamion bezmierności.
W prasie weekendowej - "Gazeta Wyborcza", sobota-niedziela, 3-4 lipca 1999 r. - znajduję tekst Michała Głowińskiego i, jak wszystkie teksty tego autora, czytam jego krótki esej z wielką pilnością. Czy jest to zresztą esej, nie wiem, może jest to osobiste wspomnienie, rozliczeniowa refleksja, literackie dociekanie - nie ciekawi mnie opatrywanie pisarstwa Michała Głowińskiego ścisłymi, gatunkowymi etykietami, nie uważam nawet za sensowne podkreślanie, że jego wydane w ubiegłym roku "Czarne sezony" to jest proza autobiograficzna, to jest przede wszystkim proza bardzo wybitna, skala jej autobiograficzności może i jest znaczna, ale wobec świetności narracyjnej nie wydaje mi się to aż tak istotne.
W weekendowej "Wyborczej" Głowiński rozważa przypadek Jana Dobraczyńskiego, kiepskiego choć swego czasu bardzo popularnego pisarza, zajadłego przez całe długie życie antysemity, który wszakże w czasie okupacji z oczywistym bohaterstwem i wielokrotnie ryzykując własną głowę uratował życie niemałej liczbie żydowskich dzieci.