Pewnego dnia przestałam widzieć na lewe oko. Potem straciłam wzrok w prawym. Piszę te zdania nie widząc żadnego ze słów. Nie mogę ich poprawić. Stają się niezależne ode mnie tuż po napisaniu. Może to uczciwiej, skoro w życiu niczego nie można poprawić.
4 grudnia 1997 r.
Budzę się z bólem lewego oka. Rzut oka na zegarek, może przed pójściem do redakcji zdążę jeszcze wpaść do okulisty. Badanie nie trwa długo. - Zapalenie nerwu wzrokowego. Pojedzie pani do szpitala, proszę z domu wziąć szczoteczkę do zębów - wylicza lekarz. - Ile ma pani lat? Dwadzieścia dziewięć? - kiwa głową.
Po co mu ta wiedza, jakie to ma znaczenie? Ja? Do szpitala? Uśmiecham się grzecznie i wracam do domu.
5 grudnia
Dobrze, niech będzie, pójdę do szpitala. Okulistka sprawdza ostrość wzroku. Coś jest nie tak, z trudem odczytuję pierwszą cyfrę z góry. Jeszcze pole widzenia, maleńkie światełko co chwila znika. - Ile ma pani lat? - pada to samo pytanie. - No tak, proszę pójść na oddział.
Czuję się rozczarowana, że też nie można tego normalnie leczyć, tak jak grypę. W sali numer jeden zajmuję jedyne wolne miejsce, pod zlewem. Niezbyt przyjemnie, cztery łóżka, metalowe szafki, stare taborety, ale - to kwestia czasu, może kilku dni, może tygodnia.
6 grudnia
Dostaję w kroplówce Solu-Medrol. Potem do ciemni, znów sprawdzenie ostrości wzroku, rozszerzanie oczu atropiną, kontrola dna oka. W pewnej chwili pielęgniarka każe mi się położyć na kozetkę. Zdrowym okiem widzę, jak lekarz prowadzący moją salę przygotowuje zastrzyk. Nagle dociera do mnie myśl, że ta igła jest przygotowywana dla mnie i wycelowana w oko.
Po chwili czuję ukłucie...
Trzy dni później
Nie ma co się chwalić, ale widzę lepiej. Czwórkę pierwszą z góry przeczytałam bez trudu.
Po tygodniu
To nieustanne poszukiwanie przyczyny stanu zapalnego zaczyna być denerwujące. Zrobiono wszystkie rentgeny głowy, badał mnie internista, laryngolog, neurolog, stomatolog, ginekolog, neurolog.