Rząd Polski ma podjąć najpoważniejszą decyzję od czasu przyjęcia nas do NATO: brać amerykańską tarczę antyrakietową czy przeczekać kadencję Busha? Dziś już widać różnicę strategii. Poprzedni rząd był gotów tarczę brać, mniej się targując o warunki, gdyż uważał, że wzmocni to sojusz z Ameryką, dla Polski bezcenny, i pozycję Polski w ogóle. Nowy rząd stawia sprawę inaczej: tarcza nas nie zasłania, bo służy bezpieczeństwu Ameryki, a Polskę bardziej naraża, a ponadto utrudnia stosunki z ważnym sąsiadem – Rosją, i przy tym nie budzi najmniejszego entuzjazmu naszych zachodnioeuropejskich sojuszników. Nie może być więc tak, że cała korzyść przypada Ameryce, a duże ryzyko Polsce. Polska oczywiście może to ryzyko podjąć, ale musi dostać za nie rekompensatę, właśnie jako sojusznik, który ma swoje własne interesy bezpieczeństwa przez tarczę niechronione, słowem musi też widzieć wymierne korzyści dla siebie.
Amerykanie wydają się zdumieni takim postawieniem sprawy przez sojusznika, którego mieli za całkowicie pozyskanego bez specjalnych starań ze swej strony. Po wizycie naszego ministra obrony Bogdana Klicha w Waszyngtonie USA wyraziły gotowość do rozmowy o zwiększeniu polskiego potencjału obronnego w przypadku zainstalowania tarczy. Ale gotowość do rozmowy to bardzo mało. Nawet rakiety Patriot i THAAD to też niewiele, ostatecznie można je kupić i bez instalowania tarczy w Polsce. Polska potrzebuje nie tylko wsparcia logistycznego, ale umowy międzyrządowej z Ameryką. Nie w sprawie elementu tarczy, lecz w kwestii warunków obrony w ogóle, żeby nie było tak, iż odchodzący prezydent Bush coś nam obiecał, a teraz to niewiele znaczy, bo niedługo zostanie osobą prywatną. Taka umowa nie osłabia Sojuszu Atlantyckiego, gdyż osobne umowy o współpracy obronnej z USA mają i Niemcy, i Włochy, i Wielka Brytania – i nikt się temu nie dziwi.