Z dużym opóźnieniem dotarł do mnie list w sprawie nadania Orderu Orła Białego Jerzemu Zawieyskiemu. Napełnił mnie radością i jeszcze większym, głębokim smutkiem. Radość wyłożyć mogę w najkrótszych słowach: cieszę się oto ogromnie, że przywrócono pamięć o tym, któremu miotanie się pomiędzy chrześcijaństwem, które przeżywał niezwykle głęboko, i homoseksualizmem, którego nie ukrywał, co było w owych czasach niemałą odwagą; pomiędzy integralną lewicowością i protestem przeciw tej lewicowości peerelowskiemu wypaczeniu – nadało wymiar patetyczny. Był człowiekiem nieskazitelnie uczciwym, co dla mnie, zagubionego i zatrwożonego w naszych brudnych czasach inwektywy i kłamstwa, jest już wystarczającym powodem, żeby dekorować i wynieść na pomniki. Należy nobilitować prawdę, tyle że nie kosztem kłamstwa. I tutaj właśnie zaczyna się smutek.
W przemówieniu z 10 kwietnia 1968 r., na które powołują się autorzy listu, mówił Jerzy Zawieyski: „Ja nie mam w swej naturze cienia ani ochoty tego, bym miał być złośliwy, czy bym miał przypominać pewne rzeczy – ale ja poproszę Pana Marszałka Kliszkę, aby przypomniał sobie, że na tej samej sali także były czynione interpretacje, kto jest poza narodem, kto jest izolowany, a dotyczyło to izolowanie i bycie poza narodem postaci bardzo czcigodnych (młodzieży przypomnę, że chodziło o samego Gomułkę)”. I dalej: „oświadczam, że wiele sił, energii, czasu, myśli poświęcałem w ciągu jedenastu lat, jako człowiek dobrej woli, Polsce Ludowej, socjalistycznej. Wierzę w jej przyszłość, co nie oznacza, abym nie bolał nad błędami, jakie nieraz władza naszego kraju popełnia. (...) Przewodniczący Koła Poselskiego Znak odpowie na ocenę interpelacji tak, jak uważa za stosowne.