Przygotowania do wystawy trwały wiele lat. I nie ma się co dziwić. Rozrzucone po świecie nieliczne prace artysty są sporą atrakcją dla zwiedzających i trudno rozstać się z nimi na kilka miesięcy. Ponadto ich transport to dla konserwatorów prawdziwe wyzwanie. Malowane na deskach, dość ciężko znoszą najdrobniejszy ruch i zmiany. No, ale w końcu się udało. I bardzo dobrze, bo zainteresowanie sztuką Arcimbolda od kilku dziesięcioleci rośnie proporcjonalnie do skali malarskich ekstrawagancji, których był autorem. Losy jego artystycznej sławy układały się jednak na wzór sinusoidy, co w przypadku twórców jest zjawiskiem dość częstym.
Ceniony i podziwiany za życia, po śmierci popadł w zapomnienie, traktowany bardziej jako figlarz pędzla aniżeli jego mistrz. Miał wprawdzie naśladowców, ale mają ich nawet malarze jeleni na rykowisku. Poważni koneserzy jego prace omijali szerokim łukiem, uważając, że są w złym guście. Ów stan społecznego niebytu trwał niemal 300 lat, pierwsza bardziej znacząca rozprawa o jego sztuce ukazała się dopiero w 1885 r. I choć później zachwycali się nim surrealiści, to jednak na dogłębną analizę tej twórczości przyszło poczekać do lat 50. XX w. Jeszcze w 1963 r. Andre Chastel w „Sztuce włoskiej” poświęcił mu zaledwie dwa zdania, nazywając jego obrazy osobliwymi. Dziś Arcimboldo stał się idolem publiki (świadczą o tym choćby długie kolejki przed wejściem na wystawę) i ciężkim orzechem do zgryzienia dla historyków sztuki.
Urodzony w 1527 r., start zawodowy miał ułatwiony – jego ojciec także był malarzem i początkowo nawet wspólnie pracowali na potrzeby mediolańskiej katedry. Nic jednak nie wskazywało, by młody Giuseppe miał się kiedykolwiek zapisać w historii sztuki choćby malutkimi zgłoskami.