Czasami przełomowe teorie naukowe przechodzą niemal zupełnie niezauważane. Dopiero później okazuje się, że ktoś wpadł na genialny pomysł zmieniający radykalnie nasze rozumienie świata. Tak było w 1858 r., kiedy na jednym z posiedzeń Towarzystwa Linneańskiego w Londynie, organizacji cieszącej się ogromnym prestiżem wśród uczonych, zaprezentowana została teoria ewolucji Darwina. W sprawozdaniu podsumowującym przewodniczący Towarzystwa napisał, że minionych 12 miesięcy „nie zaznaczyło się w istocie żadnym z tych wybitnych odkryć, które z gruntu rewolucjonizują fundament, na którym wspierają się nauki”.
Gra skrajnie egoistyczna
Ponad sto lat później zdarzyło się coś podobnego. W połowie lat 60. zaczęły ukazywać się publikacje zmieniające całkowicie nasze spojrzenie na świat zwierząt i ludzi. Jednak przechodziły one niemal bez echa (nie licząc zainteresowania bardzo wąskiego grona specjalistów), choć ich konsekwencje były naprawdę szokujące. Jedną z tych publikacji była książka George’a Williamsa, amerykańskiego biologa ze State University of New York, zatytułowana: „Adaptacja i dobór naturalny: krytyka niektórych współczesnych nurtów myśli ewolucyjnej” (ukazała się drukiem w 1966 r.). Jej autor zakwestionował najbardziej zakorzeniony pogląd w biologii: nadrzędnym dobrem, któremu podporządkowują się wszystkie żywe organizmy, jest interes gatunku. Tymczasem ewolucja to gra skrajnie egoistyczna, w której nie liczy się interes jakichkolwiek grup. Co więcej, nie ma znaczenia nawet dobro pojedynczych organizmów – ważne są wyłącznie geny, które „pragną” (co jest oczywiście metaforą, gdyż cząsteczki chemiczne żadnych pragnień ani celów nie mają) tylko jednego: powielić się i przetrwać jak najdłużej.
Takie podejście wreszcie tłumaczyło fascynujące przez wieki zjawisko wielkich społeczności owadów (mrówek czy pszczół), w których robotnice wydają się poświęcać dla dobra całej kolonii, a przede wszystkim królowej: zamiast rozmnażać się, ciężko pracują, a często też oddają życie w obronie ula albo mrowiska.