50 tys. dol. ofiarowywano mu potem za zdjęcie z sali operacyjnej. 15 tys. dol. – za rękawiczki, w których wykonał historyczny zabieg. Ale Barnard ani żaden z jego współpracowników nie przypuszczał, że ten zabieg spotka się z tak olbrzymim zainteresowaniem opinii publicznej. Zużyte rękawiczki wyrzucił więc jak po każdej operacji. Nie wpadł też na to, że w przełomowym momencie ktoś powinien nacisnąć migawkę aparatu. A widok był naprawdę niesamowity. Jak wspominał w wywiadzie udzielonym „Polityce” w 30 rocznicę pierwszego przeszczepu („Nie byłem pokerzystą”, POLITYKA 22/97): – Na jednym stole operacyjnym leżał zmarły człowiek, u którego jeszcze biło serce. A obok żywy, który na to serce czekał.
Czy to poker?
Operacja wykonana w Kapsztadzie przez 45-letniego wówczas Barnarda była dla wielu zaskoczeniem. Dlaczego nie poważyli się na nią Amerykanie czy chirurdzy z zachodniej Europy – doświadczeni już przecież w przeszczepianiu nerek i eksperymentujący z przeszczepami wątroby, śledziony oraz płuc – lecz outsider z Republiki Południowej Afryki? I to z mało znanego na arenie międzynarodowej szpitala Groote Schuur w Kapsztadzie. Odpowiedzi na to pytanie udzielił sam Barnard w książce „Good life, good death” („Godne życie, godna śmierć”, Wyd. Jacek Santorski&Co, 1996 r.): „Poza moim krajem taka operacja mogłaby być wykonana jedynie w nagłym przypadku, w którym odpowiedni dawca znalazłby się dokładnie wtedy, gdy operowany pacjent byłby ciągle jeszcze podłączony do płucoserca. Chirurdzy z innych ośrodków obawialiby się przeprowadzić ją w innych okolicznościach, planując tak jak my przeszczep wcześniej, gdyż ewentualne niepowodzenie mogłoby ich narazić na wytoczenie sprawy o błąd w sztuce.