Jarosław Kaczyński nie kryje swej miłości do Kościoła. Także, jak na prawdziwego polityka-katolika przystało – szczególnie w czasie kampanii wyborczej – nie chowa swej wiary pod korcem. Jako urzędujący premier i przywódca PiS podczas wyborczej konwencji w Rzeszowie przekonywał, że do naprawiania państwa, którego on się podjął, rękę powinien przyłożyć Kościół. A to dlatego, że „jest on dzierżycielem jedynego powszechnego systemu wartości”.
Kościół jako ważna instytucja społeczna ze zgrozą patrzył na dewastację sfery publicznej i życia społecznego, jakiej dokonywała Millerowska lewica. Nie dziwi więc, że biskupi z aprobatą witali hasła moralnej rewolucji i moralnej odnowy życia publicznego, jakie głosił PiS przed wyborami w 2005 r. Choć hierarchowie wprost nie poparli PiS, nie kryli, że założenia projektu IV RP są drogie ich sercu. Przecież za pisowską rewolucją moralną stały takie zapewnienia, jak przyzwoitość w polityce, odrzucenie zasady, że słuszny cel uświęca niegodziwe środki czy w końcu solidarność społeczna.
Sęk w tym, że miast odnowy życia politycznego PiS zafundował biskupom zimny prysznic. Partia Kaczyńskich chrześcijańską moralność zastąpiła politycznym cynizmem, niegodziwymi sojuszami zawieranymi przez Kaczyńskiego z „ludźmi o marnej reputacji”, a solidaryzm arogancją, zademonstrowaną choćby wobec koczujących dzień i noc przed kancelarią premiera pielęgniarek.
Zdawało się więc, że PiS po tak jawnym sprzeniewierzeniu się własnym deklaracjom i de facto ośmieszeniu moralnej rewolty powinien unikać odwoływania się do moralnych haseł w obecnej kampanii. Jednak premier Kaczyński, hołdując przekonaniu, dosadnie wyłożonemu przez posła Jacka Kurskiego, że „ciemny lud (katolik) to kupi”, po raz kolejny przywołuje konieczność dokończenia moralnej rewolucji.