O władzy odpowiedzialnej możemy mówić wtedy, gdy ma odwagę podjąć decyzje grożące utratą popularności, a jednocześnie konieczne, niemal gwarantujące dobre efekty w przyszłości. Nasi politycy z reguły tej odwagi nie mają. Trudne problemy traktują jak gorące kartofle, które – jak długo się da – próbują od siebie odrzucać. Tak czyniły kolejne rządy, ale teraz sprawę trzeba jakoś rozstrzygnąć, zanim przejdą na emeryturę (w 2009 r.) pierwsze zreformowane roczniki. A nie jest ona łatwa.
Problem z emeryturami pomostowymi polega na tym, że armii ludzi, liczącej obecnie ponad 1,25 mln, trzeba uczciwie powiedzieć: polskiego państwa nie stać, żebyście wszyscy nadal korzystali z przywileju przechodzenia na wcześniejszą emeryturę. Części z was ten przywilej nadal się będzie należał. W zreformowanym systemie emerytalnym nie będą to już jednak emerytury wcześniejsze, ale pomostowe, wypłacane do czasu osiągnięcia wieku emerytalnego. Żeby je sfinansować, wasi pracodawcy będą musieli płacić wyższą składkę emerytalną. Reszta będzie musiała pracować dłużej.
Utrata przywileju grozi m.in. dziennikarzom, nauczycielom, kolejarzom. A ludzie się do tych udogodnień bardzo przyzwyczaili. Koalicja rządząca ma jak w banku, że wielotysięczna rzesza, która się na pomoście nie zmieści, może dać wyraz swemu niezadowoleniu podczas kolejnych wyborów parlamentarnych. Samoobronę, która kieruje Ministerstwem Pracy i Polityki Społecznej, tylko ten aspekt problemu zdaje się interesować. Dlatego, gdy minister Anna Kalata ogłosiła, że w projekcie ustawy, nad którą jej resort pracuje, przewiduje pomostówki tylko dla 317 tys. uprawnionych (bez nauczycieli i dziennikarzy), natychmiast dostała reprymendę od Andrzeja Leppera. Ten ogłosił publicznie, że Samoobrona dopilnuje, aby na ustawie o emeryturach pomostowych nie stracił nikt.