Brygida Bocian,
Mazurka, ur. w 1956 r. w Szczytnie, gdzie mieszka
Ciocia Elfryda, która jest w Hamburgu działaczką Związku Wypędzonych, pojechała kiedyś do rodzinnego gospodarstwa w Burdągu i łamaną polszczyzną napotkanemu przypadkowo człowiekowi zabroniła przestawiać płoty. No i bardzo się zdziwiła, że odpowiedział cioci: spier... Przecież to moje, oburzała się ciotka.
I wtedy jej wygarnęłam: to nie jest twoje. Uciekłaś stąd, bo bałaś się, że cię zabiją, jak się dowiedzą. Bo ciocia na ochotnika zgłosiła się do wojska, dała się wysterylizować i przez całą wojnę służyła w oddziałach, które pocieszały niemieckich lotników. Mówiłam dalej: już dostałaś za twój dom odszkodowanie w Niemczech! To był koniec znajomości.
Po wojnie nie można było być Mazurem. My byliśmy Polakami, a sąsiedzi nazywali nas Szwabami. Żadne dziecko z tej rodziny nie studiowało, nie mogliśmy awansować w pracy ani dostać paszportu. To nic, że mój dziadek był gromadkarzem i był pewien, że Mazurzy są Polakami. Krzewił polskość, czytając swoją mazurską biblię po wsiach podczas zebrań, czyli gromadek. W latach 30. zdjęcie dziadkowi zrobił Melchior Wańkowicz i umieścił w swojej książce „Na tropach smętka”, w której opisał prześladowania Mazurów przez Niemców.
Gdy mój ojciec miał 19 lat, dziadek wysłał go do Cieszyna, by się uczył polskiego, potem do Banku Słowiańskiego do Berlina. Gdy wybuchła wojna, rodzina się podzieliła. Brat ojca wstąpił do SS, a ojciec odmówił służby nawet w Wehrmachcie. Trafił za to do obozu koncentracyjnego. Mojej mamie Grecie nie przyszło nigdy do głowy zastanawiać się, czy jest Niemką, czy Polką. Tylko babcia Augusta przez całe życie wierzyła, że Niemcy tu wrócą. Dla niej tu były Niemcy. Aż do śmierci, gdy jechała do Wielbarku, to mówiła, że do Polski jedzie.