Moja żona pilnie ogląda „Szkło kontaktowe” i „Teraz my”. Ja bliższy jestem postawie Stanisława Tyma, który od pewnego czasu odwrócił telewizor ekranem do ściany i ogląda go od ciekawszej strony. Ale Staszek nie mieszka z moją żoną, czego ona bardzo żałuje. Od czasu do czasu, głosem pełnym emocji, przywołuje mnie do telewizora i pokazuje, który jest Sekielski, a który Morozowski, żebym się wreszcie nauczył. W Wielką Środę pokazała także, który jest Olbrychski, a który Damięcki, i nie żałuję. Niech żałuje Tym, że tego nie oglądał.
To była jedna z lepszych kreacji Daniela Olbrychskiego, który ciągle jeszcze się rozwija. Najpierw był następcą Zbyszka Cybulskiego, później królem polskiego kina, a teraz okazuje się jeszcze autorytetem moralnym. S&M posadzili go naprzeciwko Macieja Damięckiego, który podobno (procesu nie było, ale u nas to nieważne) na niego donosił, co miało wynikać z dwóch opasłych teczek, które gospodarze programu z nabożeństwem przestudiowali. Oczekiwali chyba, że krew poleje się z ekranu, krewki Daniel wbije Damięckiego na pal, niczym Azję Tuchaj-bejowicza, da pokaz boksu, zrobi z agenta marmoladę. Tymczasem „biały Daniel” wystąpił w roli mądrego starszego pana, który lubi kolegę Damięckiego i to co najmniej od lat trzydziestu. Wybaczył, że ten, być może „niefrasobliwie”, dał się usidlić, ale w donosach, które wskazywał Morozowski (a może to był Sekielski?), nie widział tragedii – raczej farsę. „Biały Daniel” mógł zagrać oburzone niewiniątko, posępnego moralistę, mógł zagrać urodzonego wczoraj publicystę, mógł uderzyć w strunę patriotyczno-romantyczną, bo to w końcu on odczytał apel poległych u stóp pomnika przed bramą Stoczni, ale zamiast grać to, co w tym sezonie najmodniejsze, postanowił być sobą – człowiekiem przyzwoitym.