Alicja Butkiewicz nie czekała długo na telefon z Niemiec. Ogłoszenie z ofertą pracy w Dolnej Saksonii znalazła w „Gazecie Lekarskiej”. Wieczorem wysłała e-mailem swoje zgłoszenie, a już następnego dnia rano dzwonił ordynator, który szukał młodych lekarzy gotowych specjalizować się w chirurgii. – Szpital jest mały, ale świetnie wyposażony. To wymarzone miejsce do nauki – wyjaśnia. Butkiewicz miała co prawda wybór. Mogła wziąć rezydenturę w dużej warszawskiej klinice, ale, znając polskie realia, szybko zrezygnowała. – Musiałabym ostro walczyć, żeby przy stole operacyjnym robić coś więcej, niż tylko trzymać haki. A zdobywanie specjalizacji powinno przecież polegać na tym, by mieć do czynienia z jak największą liczbą różnych przypadków. Także tych najprostszych i zarazem najczęstszych, które z reguły do renomowanych klinik nie trafiają.
Propozycja z Niemiec przyszła w samą porę, gdyż próby znalezienia etatu gwarantującego rozpoczęcie specjalizacji w chirurgii w mniejszym szpitalu w okolicach Warszawy spełzły na niczym. Nikt nie potrzebował młodej lekarki z bardzo dobrze zdanym lekarskim egzaminem państwowym, biegłą znajomością trzech języków obcych i nagrodami zdobytymi na kongresach naukowych. – Niemcy przyjęli mnie z otwartymi ramionami. Pozwolą się kształcić, napisać pracę doktorską, dadzą sporo samodzielności i zarobię 7–8 razy więcej niż w Polsce – mówi Alicja. Gdy pakowała walizki, nikogo nie interesowało, jakie korzyści mogliby mieć polscy pacjenci, gdyby została w kraju.
Po słońce lub euro
– Rząd niewiele robi, by zahamować emigrację młodych lekarzy – twierdzi prof.