Archiwum Polityki

Czarna seria

Dramatyczna śmierć Barbary Blidy przypomniała o aferach węglowych, o których mówiło się na Śląsku od wielu lat. Teraz, kiedy śledztwa wkraczają w decydującą fazę, warto do nich wrócić.

I

Całe zło, które dotknęło górnictwo, ma swoją praprzyczynę – uważa Jerzy Markowski, były wiceminister gospodarki odpowiedzialny za tę branżę, później senator SLD. – W myśl lansowanej na początku lat 90. zasady, że najlepszą polityką gospodarczą jest jej brak, właściciel, a więc państwo, rzucił kopalnie na wolny rynek. I zaczął się dramat.

Za PRL wszystko było proste. – Mieliśmy fedrować coraz więcej, więcej i nic nas nie obchodziło – wspomina były dyrektor kopalni. Węgiel nie był sprzedawany, tylko odbierany: Węglozbyt brał na kraj, Węglokoks na eksport. W 1990 r. rozbito ten monopolistyczny układ tak samo jak węglowe zjednoczenia. Na rynku pojawiło się 70 samodzielnych kopalń bez żadnego doświadczenia w sprzedaży. A z drugiej strony powstało tysiące podmiotów gospodarczych, z których każdy mógł handlować węglem zarówno w kraju, jak i za granicą.

Górnictwo fedrowało na całego, choć wokół załamywała się gospodarka. Powstała olbrzymia nadpodaż węgla, szacowana w niektórych latach na ok. 60 mln ton. Duszące się od nadmiaru węgla kopalnie zaczęły ze sobą konkurować, obniżać ceny i sprzedawać na warunkach wprost wymarzonych dla oszustów. – Najważniejsze było zdobycie za wszelką cenę pieniędzy na wypłaty pensji – wspomina dyrektor. – Inaczej górnicy roznieśliby i dyrekcję, i związki zawodowe.

Lawina kombinatorów zwietrzyła w tym świetny interes. W kopalniach początkowo wierzono, że każdy, kto zjawił się po węgiel z wpisem o działalności gospodarczej i pieczątką firmową, jest wiarygodnym partnerem. Zasadą było odraczanie (dla zachęty) terminów płatności na 90, a nawet 180 dni. Potem okazywało się, że węgiel sprzedawano firmom-krzakom zakładanym na skradzione czy sfałszowane dokumenty.

Polityka 20.2007 (2604) z dnia 19.05.2007; kraj; s. 28
Reklama