Jerzy Pilch popełnił tę nieostrożność, iż przeczytał na łamach swojego macierzystego „Dziennika” recenzję Magdaleny Miecznickiej nowego tomu Wisławy Szymborskiej. Po lekturze doszedł do wniosku, że „oczytanie to jest pięta achillesowa dzisiejszych recenzentów”, którzy nie uznają żadnych wielkości, żadnych kontekstów, poza tym, że muszą się do poetki dobrać. Jaki poetka miała początek? „Wiadomo jaki! Stalinowski! Wszak Szymborska stalinówką była! Stalina wychwalała! Kochanką generalissimusa była! Na Krymie, a może na Kremlu z oprawcami stalinowskimi ucztowała! Wiersze i ody na cześć Stalina pisała! Całe tomy!”.
Gdym to przeczytał, odetchnąłem z ulgą. Żadnych wierszy Szymborskiej ku czci Marksa, Engelsa, Lenina ani Stalina nie czytałem. Nie dlatego, żebym od dziecka miał coś przeciwko klasykom, tylko z tego powodu, że ja od dzieciństwa do książek zapędzić się nie dawałem. A już do wierszy wołami by mnie nie zaciągnęli. „Nad Niemnem”, „Chłopi”, „Syzyfowe prace” – niczego, co było dłuższe od „Latarnika” i bardziej skomplikowane niż w „Pustyni i w puszczy”, nie trawiłem. „Serce” Amicisa i „Kamienie na szaniec”, no, może jeszcze wspomnienia „Agatona” – na tym zakończyłem, a przynajmniej zawiesiłem, moje młodzieńcze lektury. Czytanie, jakiemu oddaję się dzisiaj, to jest wyrok z zawieszeniem, który na starość odsiaduję. Całymi latami miałem kompleks, że KTT, Hamilton czy Pilch są bardziej oczytani. Na co dzień mówili Homerem, żartowali Himilsbachem, śmiali się „człowiekiem śmiechu”. A ja – wszystko, byle nie czytać. I tak mijały lata. Od czasu do czasu wpadała mi w oczy recenzja pióra Piotra Bratkowskiego albo Krzysztofa Masłonia i wtedy utrwalałem się w przekonaniu, że jeśli czytanie ma powodować takie skutki, to wolę w ogóle nie czytać.