Chciałbym, by dzieci uczyły się w szkole również smaku. I nie idzie mi o smak artystyczny, lecz o smak dań. Dań polskich. Różnych w różnych regionach. Inna jest bowiem kuchnia podhalańska, a inna kaszubska; co innego jada się na Śląsku, a co innego na Mazurach czy w Małopolsce.
Gdy wyjeżdżamy z kraju, tęsknimy za smakiem polskiego chleba, kapuśniaku, rosołu lub pomidorowej albo zrazów z kaszą gryczaną, gęsi z modrą kapustą, oscypka, wędzonych szprotek czy węgorzy. Ale żeby za czymś tęsknić, trzeba to znać. Tymczasem najmłodsze pokolenia najczęściej zajadają się batonami, hamburgerami, pizzą (i to nie mającą wiele wspólnego z włoskim pierwowzorem) lub zupkami z torebek. Wszystko to bowiem mają w zasięgu ręki: w szkole lub tuż obok.
Jadanie w domu też nie zawsze zmienia ich dietę. Zapracowani rodzice nie poświęcają zbyt wiele czasu na gotowanie, że o wspólnym obiedzie czy kolacji przy nakrytym stole już nie wspomnę.
I tu widzę właśnie pole do popisu dla szkoły i znawców sztuki kulinarnej. W wielu szkołach są stołówki i kuchnie. To naturalne techniczne zaplecze dla takich lekcji. Do prowadzenia zajęć szukać zaś należy ludzi wśród zawodowych kucharzy, restauratorów, krytyków kulinarnych, wreszcie smakoszy. Jest też organizacja, której statutowym obowiązkiem jest szerzenie wiedzy i kultury kulinarnej. To Slow Food, który aktywnie działa niemal w całej Polsce. Stołeczny oddział tej organizacji, czyli Convivium Varsavia, w tym roku ma właśnie podjąć próbę współpracy ze szkołami. Ale przyznać muszę, że początki nie są zachęcające. Nawet w szkołach prywatnych czy społecznych propozycje wprowadzenia lekcji smaku czy choćby zmiany diety w stołówkach traktowane są jako fanaberie zwariowanych rodziców.