Żyrardowski energomat to urządzenie niepozorne. Wyglądem przypomina parkomat, którym w poprzednim wcieleniu technicznym zresztą był. Ale na fali zakładania liczników przedpłatowych pojawiło się zapotrzebowanie na takie urządzenie, w którym można by płacić za prąd. I tak po przeróbkach słowacki parkomat został polskim energomatem.
Wrzucając monety, dostaje się wydruk nie na parkowanie, ale kod z 20 cyframi, który należy wbić w klawiaturę licznika, i fenomen elektryfikacji odnawia się.
Bo procedura jest taka: po wrzuceniu pieniędzy do energomatu urządzenie przesyła zaszyfrowaną informaję do elektrowni, za ile kilowatogodzin się zapłaciło. Prąd popłynie dopiero po potwierdzeniu zakupu poprzez wbicie w liczniku jednorazowego kodu z 20 cyfr. I nie ma szans na choć jedną kilowatogodzinę, za którą wcześniej się nie zapłaciło. Zupełnie jak z komórką na kartę.
Potrzebę takich rozwiązań wymusiło życie i artykuł 6 ustawy prawo energetyczne, który mówi, że jeśli w ciągu roku co najmniej dwukrotnie zwlekać będziemy z opłatą, elektrownia może założyć nam licznik przedpłatowy.
A ponieważ w życiu noga może powinąć się każdemu, żyrardowski energomat zbliża do siebie wszystkie warstwy społeczne. Od podnoszących się z kolan biznesmenów do niemogących z nich wstać bezrobotnych. Na fali politycznej poprawności elektrownia obejmuje ich zbiorczą nazwą – odbiorców ekonomicznie wrażliwych – i nie wnika, gdzie w swoim życiu popełnili błąd, za który teraz muszą przedpłacać w energomacie.
Armand w oborze
Armand Kierzkowski, będący posiadaczem sześciu żarówek, telewizora, lodówki, czajnika elektrycznego oraz grającego sprzętu półstereofonicznego (jedna kolumna trzeszczy), zamieszkujący obecnie oborę przerobioną na lokal mieszkalny o obniżonym standardzie (klepisko, brak łazienki i ubikacji, koza do ogrzewania), nie umie wskazać jednego konkretnego błędu w swoim życiu.