Kiedy umarł, przyjaciele zebrali się w kawiarni i radzili, jaki dać nekrolog. Ktoś mówi: król życia. Albo może – święty Krakowskiego Przedmieścia. Coś w tym stylu, co oddawałoby życia tego bujność.
Andrzej Skoczylas, niegdyś naczelny pisma „Sztuka”, dałby taki: Jan S. Sosnowski, kawaler. Tyle. Bez wieczny kawaler, jak było w istocie. Kawaler wskazuje nie tylko na stan cywilny, lecz także określa styl życia. Birbant, kiedyś się mówiło. Jan S. Sosnowski – birbant. Lub Jan – Franc Fiszer PRL i III RP.
Adam Jasser, żeglarz zawodowy, jeden z kapitanów „Pogorii”, mówi, że nikt nie spodziewał się, że on kiedykolwiek umrze. Był nie do wykorzenienia z życia jak sosna, którą w tydzień po jego nagłym odejściu (powiada się cichaczem, że z powodu nadmiernego łykania viagry) przyjaciele zasadzili w ogrodzie Jassera na Żoliborzu i będą się pod tę sosnę zjeżdżali ze świata w każdą rocznicę na wspominki.
Jednostki niewychowalne
Jan niedojadał, żywił się zupkami w proszku, chyba że w mieszkaniu Jana była któraś z jednostek niewychowalnych. Ta trochę gospodarzyła, ale nie za bardzo, bo jako niewychowalna nie miała zbytniego pociągu do kuchni. Jednostki kochały się przeważnie w Marku Piwowskim, ksywa Piwek. Przyjaciele Jana – Janusz Głowacki, Tomasz Łubieński, Adam Budzyński, Jerzy Karaszkiewicz, Jerzy Lewandowski i parę setek innych, mieli przeważnie przydomki. Zaprzydomkowany zaczynał dla Jana istnieć w specjalny prywatny sposób. Sam Jan ksywy nie miał, bo był wszystkich.
Wracając do jednostek – nieutulone w miłosnym żalu za reżyserem Markiem Piwowskim, pomieszkując lub dochodząc do mieszkania Jana, znajdowały u niego pocieszenie, czasem również seksualne, acz nie zawsze.
Schronienie się u Jana nie było, rzecz jasna, żelaznym skutkiem miłości do Piwka, ale – jak w przypadku Migdałowej – ucieczką przed despotyczną matką.