Specjalistów firmy kuszą wizjami awansu i atrakcyjnymi szkoleniami, robotnicy mogą liczyć na bezpłatny transport do pracy nawet z oddalonych o kilkadziesiąt kilometrów miejscowości. Właściciele hipermarketów apelują do pracowników, by przysyłali do działu kadr pozostałych członków rodziny. Mimo to deficyt rąk do pracy wciąż rośnie. W sytuacji, gdy ceny mieszkań w Polsce biją kolejne rekordy, a pensje są sześciokrotnie niższe niż w Londynie, nie ma się co łudzić – exodus za granicę będzie trwał. Nic też dziwnego, że przedsiębiorcy niecierpliwie czekają, aż rząd szerzej otworzy rynek pracy dla przybyszów ze Wschodu, dla których polskie zarobki mogą być jeszcze atrakcyjne.
Ukraińcy już nie chcą
Niestety, najbliżsi sąsiedzi ze Wschodu raczej zawodzą. Wolą wyjeżdżać do krajów Europy Zachodniej, gdzie zarabiają więcej niż w Polsce. – Wybierają Zachód, Rosję (bo łatwiej się porozumieć), a nawet Czechy – wyjaśnia Katarzyna Kordoń, szefowa agencji pośrednictwa pracy K&K Selekt z Podkarpacia, która na Ukrainie poszukuje pracowników dla firm rzeszowskiej Doliny Lotniczej. Twierdzi, że Ukraińcy będą do nas przyjeżdżać, tyle że przede wszystkim młodzi, bez zawodowego doświadczenia, których trzeba dopiero szkolić.
Do niedawna w pracownikach stamtąd można było przebierać. Inna sprawa, że nieoficjalnie. Tysiące osób pracowało na czarno przy zbiorze warzyw i owoców. W 2006 r. rząd, wychodząc naprzeciw oczekiwaniom rolników, zniósł wobec Ukraińców, Białorusinów oraz Rosjan wymóg posiadania pozwolenia na pracę w gospodarstwach (nie dłużej niż trzy miesiące). Ci jednak albo woleli dalej pracować na czarno, albo wyjechali za chlebem do krajów, gdzie można zarobić więcej.
Kiedy wyszło na jaw, że z tej oferty skorzystało zaledwie 250 osób, Anna Kalata, minister pracy, nabrała odwagi.