W lesie nie czyhają już na nas wilki czy niedźwiedzie, ale mimo to nie możemy czuć się bezpiecznie. Niewidoczny wróg czai się w trawach i zaroślach. Żądny krwi kleszcz miesiącami może czekać na swoją ofiarę.
Pierwsze wzmianki na temat „kleszczowej gorączki” u ludzi i zwierząt odnajdujemy już w egipskich papirusach z XVI w. p.n.e. i w greckim oryginale „Odysei” Homera z IX w. p.n.e. Uwiecznił on psa Odyseusza, Argosa, zaatakowanego przez kleszcze. W dniu powrotu Odyseusza z dwudziestoletniej tułaczki sparaliżowany pies nie mógł podnieść się na widok pana. Co prawda Jan Parandowski w tłumaczeniu z 1957 r. zamienił kleszcze na wszy, ale w greckim oryginale bez wątpliwości odnajdujemy opis zwierzęcia oblepionego przez pasożyty określane mianem ricinus, co po grecku oznacza właśnie kleszcze. Inni starożytni myśliciele – Katon i Warron, a w erze nowożytnej historyk Pliniusz Starszy, opisywali zarówno kleszcze jak i sposoby ich pozbywania się za pomocą wywarów z ziół (np. łubinu) i owoców (np. oliwek, winnej latorośli).
Mimo że mamy do czynienia z kleszczami od dawna, mechanizmy przenoszenia chorób przez te pajęczaki poznano dopiero w latach siedemdziesiątych XX w. Wszystko zaczęło się w miejscowości Old Lyme w stanie Connecticut w USA, gdzie grupa dzieci zachorowała na zapalenie stawów. Jedna z matek powiadomiła pracującego na pobliskim Uniwersytecie Yale epidemiologa – doktora Allana Steere’a. Stwierdził on, że pojawienie się tej tajemniczej choroby u prawie wszystkich dzieci poprzedzone było ukąszeniami kleszczy. Przesłał więc kilka zebranych w okolicy miasteczka stawonogów mikrobiologowi Willy’emu Burgdorferowi z Montany. Uczony znalazł w ich organizmach nieznane dotąd bakterie o spiralnym kształcie, które w uznaniu dla ich odkrywcy nazwano Borrelia burgdorferi.