Nigdy dotąd na polskich scenach nie migało tyle gołych tyłków oraz, by tak rzec, przodków – i damskich, i męskich. Co notuję nie po to, by się gorszyć. W środowisku komentatorów teatru tli się taki – często niewypowiedziany – konflikt między postawą permisywną (wszystko wolno, im śmielej, tym lepiej) a postawą ciotki przyzwoitki (ohyda, abominacja, wstyd); przy całym szacunku dla adwersarzy trudno nie zauważyć, że spierają się o rzeczy drugorzędne. Nagość w sztuce nie jest, dalibóg, ani czymś zdrożnym, ani nowym; i teatr, i film przyzwyczaiły nas do niej od lat (a sztuki piękne od wieków). Kwestią oceny jest natomiast ekonomia jej użycia, pytanie, czemu kolejna rozbieranka służy. Pytanie o tyle istotne, że obnażanie się jest wciąż mocnym znakiem emocjonalnym – choć niby tak spowszedniało. Gdy przed paru laty hiszpańska grupa La Fura rozpoczęła przedstawienie na poznańskiej Malcie wpadaniem między widzów, porywaniem „przypadkowych” osób i ściąganiem z nich odzienia, panika zdążyła niebezpiecznie zbliżyć się do granicy kataklizmu, nim publiczność pojęła, że goście rozbierają podstawionych swoich. Na tak silnych odruchach łatwo grać – także mniej drastycznymi metodami. Ważne, w imię czego uruchamia się tę grę!
Można by pokusić się o klasyfikację osiągnięć polskiej sceny z ostatniego czasu w tej dziedzinie; podzielić golizny na sensowne i bezsensowne. Sensowny będzie goły tyłek głównego bohatera „Wymazywania” (stołeczny Teatr Dramatyczny) – tak wyraźnie jego rozebranie się do naga jest funkcjonalne: służy do przełamania ciężkiej atmosfery domu rodzinnego, do wlania w sztywną sztuczność żałobnych zachowań czegoś elementarnie naturalnego. Bezsensowny – tyłek ponurego terrorysty z „Helmucika” Villqista (najnowsza premiera w Poznaniu), który nie dość, że morduje, knuje i chce podpalać gmach, to jeszcze chwilę przed samobójczym zamachem musi wypiąć się bladym ciałkiem na zdziwioną publiczność.