Mała szaro-beżowa pokrzewka jest na pewno śmiertelnie przerażona, ale nie szamoce się w dłoni. Nieruchomymi oczami wpatruje się w pochylonych nad nią ludzi, którzy metalową linijką mierz ą długość skrzydła i ogona, dmuchają w upierzenie na brzuszku, żeby ocenić zapas tłuszczu. Potem wetknięta w plastikową tulejkę trafia na wagę, wreszcie – już zaobrączkowana – z powrotem w powietrze.
Choroba zakaźna
W 1959 r. Przemysław Busse, wówczas student III roku biologii Uniwersytetu Warszawskiego, dziś – profesor zoologii, uzyskał pozwolenie na wyjazd do Londynu. Tam spotkał Władysława Rydzewskiego, przedwojennego kierownika polskiej centrali obrączkowania ptaków. – Rydzewski po wyjściu z oflagu został na stałe na Zachodzie i pracował fizycznie jako robotnik, ale nie porzucił obserwacji ptaków, bo to straszna choroba, która trwa aż do śmierci – wspomina. – To on zaraził mnie ideą badania wędrówek ptaków. Akurat Anglicy jechali na akcję wyłapywania i obrączkowania na południowo-wschodnie wybrzeże. Dzięki Rydzewskiemu mogłem zabrać się z nimi. Byłem tam dwa dni, ale to wystarczyło. Bakcyl zosta ł połknięty.
Po powrocie do kraju Przemysław Busse zaraził kolegów z koła ornitologicznego UW, postanowili sprawdzić, jak to wyjdzie w Polsce. Pierwszy próbny obóz zorganizowali przy ujściu Martwej Wisły. Przez miesiąc zaobrączkowali tysiąc ptaków, to już było coś. Udało im się zdobyć fundusze na regularną działalność. Wiosną 1961 r. pojechali we trzech szukać punktów, w których należy ustawić siatki podczas wiosennych przelotów.
To były czasy, kiedy wopiści wieczorem bronowali przybrzeżny piasek, a wyjście nocą na plażę uznawano za naruszenie granicy. Kręcący się po wybrzeżu młodzi ludzie szybko wzbudzili podejrzenia odpowiednich służb.