W 27-tysięcznym Glachau w byłej NRD każdy może już wskazać takiego, co pracuje poza krajem. Atmosfera tu niczym kiedyś w Polsce, gdy młodzi szykowali się albo do ucieczki, albo przynajmniej do wyjazdu na saksy, a żony tych, którym się to udało, paradowały w futrach na tle dużych Fiatów.
W Niemczech w ostatnich 10 latach rynek pracy skurczył się o 265 tys. miejsc. W tym czasie w Holandii przybyło 1,8 mln miejsc, w Wielkiej Brytanii 2 mln, a w USA 23 mln. W marcu 2002 r. liczba bezrobotnych przekroczyła próg 4 mln 300 tys. osób, na co rząd, partie i związki zawodowe zareagowały kanonadą wzajemnych oskarżeń. Unia Europejska mówi o zaskorupieniu się niemieckiego rynku pracy, natomiast kraje ościenne używają terminu niemiecka choroba na określenie mieszanki przyczyn, które doprowadziły do klęski.
Jedną z nich jest specyficzna niemiecka chęć uregulowania przepisami nawet najdrobniejszych przejawów życia, co prowadzi do absurdów. Rządząca czerwono-zielona koalicja, próbując zreformować rynek pracy, zabetonowała go kolejnymi ustawami i regulacjami, zawsze z tym samym uzasadnieniem: chodzi mianowicie o socjalną sprawiedliwość i dobro maluczkich. Wymóg powoływania rady zakładowej w firmach zatrudniających 200 pracowników połączony z obowiązkiem przyznawania czasu wolnego przedstawicielom rady bez uszczerbku na zarobkach zaowocował zmniejszaniem zatrudnienia w małych firmach i skreślaniem miejsc dla uczniów i praktykantów. Próba zerwania z przedłużanymi w nieskończoność umowami pracy na czas określony doprowadziła do likwidacji miejsc, a kadry zamieniła w biura detektywistyczne kopiące w dokumentach do 50 lat wstecz.