Francuzi od dawna chwalą sobie system głosowania w dwóch turach. Nikt nie ma większości na dzień dobry (pod tym względem Polska jest fenomenem światowym). W tej sytuacji pierwsza tura to głos serca, fantazji albo protestu (jestem za Jospinem, ale mi podpadł, więc żeby mu dać po nosie, na razie zagłosuję na jakiegoś lewaka). Druga tura – to głos rozsądku i realizmu. To prawdziwa polityka, to znaczy wybór z tego, co możliwe. Metoda okazała się katastrofalna w skutkach. Przy takim rozdrobnieniu – różnice 2–3 proc. są nie do przewidzenia. Cóż to za system polityczny, kiedy o losie prezydentury decyduje 0,68 proc. głosów, w dodatku przy rekordowo wysokiej absencji wyborczej? 0,68 proc. – tyle dzieli przegranego na zawsze przywódcę socjalistów Lionela Jospina (16,18 proc.) od triumfującego na długo Le Pena (16,86 proc.)
Trudno się więc dziwić bezsilnej wściekłości rzecznika Partii Socjalistycznej, który pomstował na brak zaangażowania swych partyjnych sympatyków: – Mam po dziurki w nosie niby-sympatyków, kolegów, którzy wybrzydzają na ten czy inny detal programu, kręcą nosem, udzielają dobrych rad. Nie można w dniu wyborów jechać na zieloną trawkę! Wielu tych, którzy głosowali dziś na egzotycznych kandydatów, żałuje, że zmarnowało głos. Ich kandydaci i tak nie mieli szans, a rozpolitykowana Francja, przez całą historię szczycąca się swymi debatami między lewicą a prawicą, po raz pierwszy staje do wyborów, w których alternatywa jest tylko taka: albo prawica, albo skrajna prawica. To po prostu niesłychane!
Mimo że w wyborach nie ma kandydata lewicy, to uzyskała ona – jeśli zliczyć wszystkich lewicowców i lewaków i odszczepieńca Chevenementa – bardzo dobry wynik – 43,5 proc., tylko o 3 proc. mniej niż w zwycięskim dla niej okresie Mitterranda.