Dorota Szwarcman: – Pisze pan dziś zupełnie inną muzykę niż kiedyś. Czy na swoje dawne utwory, które przyniosły panu sławę, patrzy pan jak na grzechy młodości?
Krzysztof Penderecki: – Niekoniecznie. Lata 50. i 60. były dla mnie przełomowe i bardzo twórcze. Całkowicie pochłaniało mnie komponowanie, pisałem po kilka utworów rocznie, krótkich i różnorodnych. Miałem też krótką przygodę z muzyką elektroniczną, głównie na polu muzyki ilustracyjnej, ale też nie wymyśliłbym „Trenu” ani „Polimorfii”, gdyby nie praca w studiu. Patrzę więc na ten czas z sentymentem i powracam do tej muzyki na koncertach, jeżeli, oczywiście, czas na to pozwala, ponieważ trudniej nauczyć orkiestrę „Trenu” niż III lub IV Symfonii.
Ale z komponowaniem pewnie jest odwrotnie: nad symfoniami trzeba dłużej pracować.
Oczywiście. Dawniej pisałem szybko, dziś dużo wolniej. Kiedyś tworzyłem od razu gotową partyturę, teraz zaczynam od szkiców, w których różnymi kolorami zaznaczam wersje fragmentów utworu. Staram się wypuszczać z ręki nową symfonię co pięć lat, co nie znaczy, że piszę ją przez te lata bez przerwy: odkładam, wracam, uzupełniam, ulepszam.
Słuchając wczesnych pana utworów, odnosi się wrażenie, że komponował je pan tak, jakby malował obrazy, myśląc płaszczyznami.
Tak, ten rodzaj muzycznej elokwencji wypływał z formy graficznej, symbolizującej strukturę. Co kilka lat zmieniało się moje podejście do tworzenia muzyki. Ustabilizowało się podczas powstawania „Polskiego Requiem”, które pisałem z przerwami od 1980 r. przez 25 lat. Jakieś pięć lat po napisaniu większości części dodałem „Sanctus”, a po śmierci Jana Pawła II ostatnią część, instrumentalną „Chaconnę”.