W październiku Polska wzbogaciła się o kolejny kawałek autostrady – otwarto odcinek A1 z okolic Tczewa do Nowych Marz, długości 65 km. W ramach promocji, ogłoszonej przez ministra infrastruktury Cezarego Grabarczyka, do początku stycznia kierowcy jeżdżą nowym odcinkiem za darmo. A dokładniej za pieniądze, które w ramach rekompensaty koncesjonariuszowi, czyli firmie GTC, zostaną wypłacone z Krajowego Funduszu Drogowego. Potem wszystkich korzystających z autostrady czeka męcząca procedura zatrzymywania się przy bramkach i płacenia za przejazd.
Jednak użytkownicy przyszłej A1 i tak mogą uważać się za szczęściarzy. Paradoksalnie dzięki temu, że ta autostrada powstaje najpóźniej ze wszystkich, być może uda się stworzyć system opłat w jak najmniejszy sposób przeszkadzający w płynnej jeździe. Na autostradach A2 i A4 będzie z tym poważny problem. Na kierowcach zemści się fakt, że nowoczesne drogi budujemy nie tylko małymi kawałkami, ale też w bardzo różny sposób – częściowo za pieniądze prywatnych firm, a częściowo z budżetu państwa i środków unijnych.
Pierwsze odcinki płatnych autostrad w Polsce to A4 między Krakowem a Katowicami oraz A2 między Nowym Tomyślem a Koninem, z wyłączeniem południowej obwodnicy Poznania. Na obu tych drogach pobieraniem pieniędzy od kierowców zajmują się prywatne firmy, którym państwo udzieliło wieloletnich koncesji. Fragment A4 przestał być bezpłatny w 2000 r., a na trzech nowo budowanych odcinkach A2 uruchomiono bramki w latach 2002–2004.
Niestety, w obu przypadkach obowiązuje archaiczny tzw. otwarty system poboru opłat. Polega on na ustawianiu bramek w ciągu autostrady, a nie przy zjazdach i wjazdach. Co kilkadziesiąt kilometrów wszyscy kierowcy jadący taką trasą napotykają kolejne punkty, przy których muszą się zatrzymać i zapłacić za następny odcinek.