Rok 2001 – rok urodzaju płodów rolnych i afer. „O roku ów! Kto ciebie nie zna w naszym kraju? – pisał Mickiewicz. – Lud ciebie zowie rokiem urodzaju, a żołnierz rokiem wojny”. Urodzaj był, wojny – nie było. I oto wojna przyszła. Wojna-nie wojna, bo przecież jej tutaj nie ma. Tutaj, w Topilcu nad Narwią, gdzie to piszę, powtarzając sobie i w sobie werset „Niech na całym świecie wojna, byle polska wieś spokojna”.
Gombrowicz pisał: „Wojna nie jest ani odrobinę straszniejsza od tego, co się dzieje w pogodny dzień w ogródku”. Gombrowicz miałby rację, gdyby człowiek żył wewnątrz ogródka jako jego cząstka. Gdyby był robakiem pożeranym przez ptaszka i pożeranym ptaszkiem.
– Wojna to zdrowy wstrząs.
– Zdrowy, ale zabiera zdrowie i życie. Dlatego lepiej odbierać ten wstrząs na dystans niż na żywo. Lepiej oglądać wojnę w telewizorze niż być przez nią masakrowanym. I oglądanym przez kogoś, kto masakrowany nie jest.
Ale oczywiście zawsze może być ofiarą wąglika. Wojnę z wągrami na pysku wygrał. Z wąglikiem nie wygra.
Dawniej pisarze dzielili się na wielkich, średnich i małych. Dziś dzielą się na głośnych i pozostałych. Na tych, o których głośno i którzy zabierają głos w mediach, których twarze widać w telewizji, a okładki książek na billboardach – i na tych, którzy coś piszą w ciszy i odchodzą cicho jak mrówki.
Umarł Zygmunt Trziszka. Umarł w zeszłym roku. Długo zabierałem się do pisania o tej śmierci i wreszcie piszę. Był autorem „Wielkiego świniobicia” i innych książek, zaliczanych do tzw. nurtu prozy wiejskiej.